Gwiazdor „Pogromców duchów” wyznał, że przed laty otarł się o śmierć. Aktor zmagał się z nowotworem
Ernie Hudson w rozmowie z magazynem „People” opowiedział o swoich niegdysiejszych problemach zdrowotnych. Amerykański aktor zmagał się z dwoma różnymi nowotworami. W 1998 roku gwiazdor takich produkcji, jak „Pogromcy duchów”, „Dzień odkupienia” czy „Miasto na wzgórzu”, przeszedł skuteczną terapię raka prostaty. 13 lat później, niejako przez przypadek, zdiagnozowano u niego nowotwór odbytnicy.
Hudson udał się wówczas na badania kontrolne, gdyż przygotowywał się do wymagającego dużej sprawności fizycznej występu w spektaklu, w którym miał sportretować zawodowego boksera. „Byłem wtedy w naprawdę dobrej formie, ale chciałem upewnić się, że wszystko jest w porządku. Podczas kolonoskopii lekarze wykryli tę małą rzecz w okolicach odbytnicy. Okazało się, że to złośliwa postać raka” – ujawnił 78-letni aktor.
Po operacji Hudson musiał nosić worek ileostomijny, co jak podkreśla, było dlań źródłem dużego dyskomfortu. „Ciągle pracowałem, więc za wszelką cenę próbowałem to ukryć. Bardzo wtedy cierpiałem, czułem się potwornie niezręcznie. Lekarz kazał mi go nosić sześć tygodni. Cóż, teraz wiem, że należało poczekać przynajmniej trzy miesiące” – wyznał gwiazdor. Wkrótce potem doszło u niego do zagrażających życiu komplikacji.
„Pamiętam, jak obudziłem się, a mój żołądek był twardy jak kamień. Dzięki Bogu, moja żona nalegała, żebym natychmiast pojechał do szpitala. Trucizna przedostała się do mojego organizmu. Gdybym zwlekał przez kilka godzin, prawdopodobnie już bym nie żył” – powiedział aktor. Hudson poddał się kolejnej operacji, dzięki której wrócił do zdrowia. Gwiazdor podkreślił, że skuteczność leczenia obu nowotworów była rezultatem wczesnego ich wykrycia. „Badania kontrolne ocaliły mi życie. Gdybym ich nie zrobił, nie byłoby mnie tu dzisiaj” – zaznaczył zdobywca Złotego Satelity. (PAP Life)
iwo/ag/