Z relacji polskich dowódców i żołnierzy wynika, że sprawa została postawiona raczej jasno. Gen. broni Włodzimierz Sawczuk mówił po latach, że te ustalenia zapadły już wcześniej na szczeblu kierownictwa MON. Wobec ludzi lojalnych miała obowiązywać – jak to określił – serdeczność i takim polskie wojska miały nieść pomoc. „Wobec wrogów socjalizmu mieliśmy być wrogami” – tłumaczy Sawczuk.
Określono to w rozkazach następująco: jeśli jakieś jednostki czechosłowackie stanęłyby na drodze w marszu do wyznaczonych rejonów, należało wystosować ultimatum: piętnaście minut na usunięcie się z drogi. Obowiązek postawienia tego ultimatum miał każdy dowódca kolumny marszowej. W razie odmowy miał uderzyć, rozbroić i jechać dalej.
Sawczuk mówi też, że jeżeli chodzi o kompetencje w zakresie użycia broni, to w razie napotkanego oporu – rozkaz miał prawo wydać już dowódca batalionu. „Natomiast w wypadku użycia broni przeciwko naszym wojskom ze strony przeciwnej, rozkaz otwarcia ognia mógł wydać dowódca plutonu”, dodaje w książce „Generałowie” Lecha Kowalskiego generał Sawczuk.
Ppłk Stanisław Lewandowski z 1. Samodzielnego Batalionu Szturmowego, który stanowił szpicę polskich wojsk wkraczających do Czechosłowacji, mówi z kolei, że co do zasad użycia broni dowódca 25. Pułku Zmechanizowanego płk Czechowski – tuż przed wkroczeniem do CSRS – tak wypowiedział się wobec kadry i żołnierzy: „Gdyby zaszła taka sytuacja, że strona czechosłowacka użyje broni, to nie czytajcie gazety”.
„Ja pozwalałem moim żołnierzom otwierać ogień bez mojej komendy, wystarczyło, żeby ich ostrzelali Czesi. W innych przypadkach byli zdani na moją decyzję”, dodaje podpułkownik Lewandowski.
Rozkazy wcale jednak nie uspokajały żołnierzy, a wręcz przeciwnie: potęgowały powszechną niepewność i dezorientację. Skutki bywały fatalne: dochodziło do przypadków, które Amerykanie określają jako friendly fire, czyli bratobójczego ostrzału. Nie wiedząc o sobie nawzajem, strzelały do siebie np. załoga uszkodzonego polskiego czołgu i odlegli o kilkadziesiąt metrów żołnierze batalionu remontowego, którzy w teorii powinni czołg raczej naprawiać niż ostrzeliwać.
Żołnierze reagowali bardzo różnie. Były przypadki nadużywania alkoholu, agresji wobec miejscowych, czasem z tragicznym połączeniem obu tych czynników w postaci masakry w Jiczynie. Większość jednak starała się jakoś sobie poradzić z tą nową i dla wielu przerażającą sytuacją.
Ppłk Ryszard Konopka z 11. Drezdeńskiej Dywizji Pancernej mówi, że sytuacja, w jakiej żołnierze się znaleźli, przytłaczała ich. Poruszeni byli samym faktem, że nosili przy sobie – do pewnego czasu – magazynki pełne amunicji i załadowaną broń osobistą. Ostrzegano, by mieć ją w pogotowiu, zawsze w zasięgu ręki. Wiedzieli, że zarówno oni mogą jej użyć, jak i strona przeciwna. „To nie były żarty”, dodaje Konopka
Dezorientacja obecna była oczywiście także po drugiej stronie. Dzięki rozkazom wydanym przez głównodowodzących armią czechosłowacką i apelom politycznych władz, złamanych przez Sowietów po pobycie w Moskwie, żołnierze Czechosłowackiej Armii Ludowej pozostali w koszarach.
Jeden z polskich żołnierzy wspominał, że koledzy z innego plutonu opowiadali, iż ich zadaniem było pilnowanie czeskich koszar. Ustawili szybkostrzelną dwulufową armatę przeciwlotniczą i lufy skierowali na wejście. Po kilku godzinach odwiedził ich jednak czeski dowódca z prośbą, aby się nie ośmieszali. W koszarach stacjonowało 80 czołgów. Polski oficer przeprosił czeskiego pułkownika i kazał odwrócić lufy.
Gen. bryg. Edward Dysko, dowódca 6. Pomorskiej Dywizji Powietrznodesantowej relacjonował po latach, że kiedyś przy okazji jakiegoś spotkania, żołnierze czescy wyznali Polakom, że nocą z 19 na 20 sierpnia otrzymali rozkaz, by absolutnie nie otwierać ognia do wkraczających wojsk radzieckich. Natomiast nie mieli takiego polecenia co do wkraczających jednostek Wojska Polskiego. Powstał – jak mówiono – dylemat: strzelać czy nie strzelać. Czesi podkreślali, że to, iż nie otwierali ognia do polskich wojsk, było wyłącznie ich decyzją, bo rozkaz brzmiał jednoznacznie: „Nie strzelać do Rosjan!”. O Polakach nie wspominano...
Określono to w rozkazach następująco: jeśli jakieś jednostki czechosłowackie stanęłyby na drodze w marszu do wyznaczonych rejonów, należało wystosować ultimatum: piętnaście minut na usunięcie się z drogi. Obowiązek postawienia tego ultimatum miał każdy dowódca kolumny marszowej. W razie odmowy miał uderzyć, rozbroić i jechać dalej.
Sawczuk mówi też, że jeżeli chodzi o kompetencje w zakresie użycia broni, to w razie napotkanego oporu – rozkaz miał prawo wydać już dowódca batalionu. „Natomiast w wypadku użycia broni przeciwko naszym wojskom ze strony przeciwnej, rozkaz otwarcia ognia mógł wydać dowódca plutonu”, dodaje w książce „Generałowie” Lecha Kowalskiego generał Sawczuk.
Ppłk Stanisław Lewandowski z 1. Samodzielnego Batalionu Szturmowego, który stanowił szpicę polskich wojsk wkraczających do Czechosłowacji, mówi z kolei, że co do zasad użycia broni dowódca 25. Pułku Zmechanizowanego płk Czechowski – tuż przed wkroczeniem do CSRS – tak wypowiedział się wobec kadry i żołnierzy: „Gdyby zaszła taka sytuacja, że strona czechosłowacka użyje broni, to nie czytajcie gazety”.
„Ja pozwalałem moim żołnierzom otwierać ogień bez mojej komendy, wystarczyło, żeby ich ostrzelali Czesi. W innych przypadkach byli zdani na moją decyzję”, dodaje podpułkownik Lewandowski.
Rozkazy wcale jednak nie uspokajały żołnierzy, a wręcz przeciwnie: potęgowały powszechną niepewność i dezorientację. Skutki bywały fatalne: dochodziło do przypadków, które Amerykanie określają jako friendly fire, czyli bratobójczego ostrzału. Nie wiedząc o sobie nawzajem, strzelały do siebie np. załoga uszkodzonego polskiego czołgu i odlegli o kilkadziesiąt metrów żołnierze batalionu remontowego, którzy w teorii powinni czołg raczej naprawiać niż ostrzeliwać.
Żołnierze reagowali bardzo różnie. Były przypadki nadużywania alkoholu, agresji wobec miejscowych, czasem z tragicznym połączeniem obu tych czynników w postaci masakry w Jiczynie. Większość jednak starała się jakoś sobie poradzić z tą nową i dla wielu przerażającą sytuacją.
Ppłk Ryszard Konopka z 11. Drezdeńskiej Dywizji Pancernej mówi, że sytuacja, w jakiej żołnierze się znaleźli, przytłaczała ich. Poruszeni byli samym faktem, że nosili przy sobie – do pewnego czasu – magazynki pełne amunicji i załadowaną broń osobistą. Ostrzegano, by mieć ją w pogotowiu, zawsze w zasięgu ręki. Wiedzieli, że zarówno oni mogą jej użyć, jak i strona przeciwna. „To nie były żarty”, dodaje Konopka
Dezorientacja obecna była oczywiście także po drugiej stronie. Dzięki rozkazom wydanym przez głównodowodzących armią czechosłowacką i apelom politycznych władz, złamanych przez Sowietów po pobycie w Moskwie, żołnierze Czechosłowackiej Armii Ludowej pozostali w koszarach.
Jeden z polskich żołnierzy wspominał, że koledzy z innego plutonu opowiadali, iż ich zadaniem było pilnowanie czeskich koszar. Ustawili szybkostrzelną dwulufową armatę przeciwlotniczą i lufy skierowali na wejście. Po kilku godzinach odwiedził ich jednak czeski dowódca z prośbą, aby się nie ośmieszali. W koszarach stacjonowało 80 czołgów. Polski oficer przeprosił czeskiego pułkownika i kazał odwrócić lufy.
Gen. bryg. Edward Dysko, dowódca 6. Pomorskiej Dywizji Powietrznodesantowej relacjonował po latach, że kiedyś przy okazji jakiegoś spotkania, żołnierze czescy wyznali Polakom, że nocą z 19 na 20 sierpnia otrzymali rozkaz, by absolutnie nie otwierać ognia do wkraczających wojsk radzieckich. Natomiast nie mieli takiego polecenia co do wkraczających jednostek Wojska Polskiego. Powstał – jak mówiono – dylemat: strzelać czy nie strzelać. Czesi podkreślali, że to, iż nie otwierali ognia do polskich wojsk, było wyłącznie ich decyzją, bo rozkaz brzmiał jednoznacznie: „Nie strzelać do Rosjan!”. O Polakach nie wspominano...