Oczywiście, u podłoża tak stawianego pytania jest stereotyp czeskiej armii, która najpierw po kryzysie monachijskim dobrowolnie ustąpiła ze swoich pozycji obronnych, a następnie po zajęciu całości terytorium przez Niemcy, wzmocniła znacząco potencjał bojowy armii Hitlera oddaną bez wystrzału nowoczesną bronią.
Dziś w modzie są rozważania typu „co by było, gdyby było”, gdyby ten i ów podpisali pakt, albo najlepiej przystąpili do sojuszu przeciw temu trzeciemu. Fakty są takie, i potwierdzają to dokumenty oraz rozkazy, że dowództwo interwentów poważnie liczyło się ze zbrojnym oporem jednostek czechosłowackich.
Dyrektywa, jaka nadeszła z polskiego dowództwa w przeddzień rozpoczęcia operacji „Dunaj”, mówiła wyraźnie: wobec oddziałów Czechosłowackiej Armii Ludowej, Ludowej Milicji i poszczególnych obywateli, którzy okażą zbrojny opór przeciwko polskim wojskom, używać broni i rozbrajać.
Jednostkom wydano zapas ostrej amunicji i nakazano działać w reżimie frontowym. Z całą pewnością operacja nie była więc traktowana jak ćwiczenia. W rozkazach operacyjnych nakazano oddziałom blokować garnizony i miejsca stacjonowania jednostek czechosłowackiej armii i dopiero wobec potwierdzonego ich braku reakcji na wejście wojsk Układu Warszawskiego na terytorium kraju, odwołano rozkazy zakładające rozbrajanie miejscowych jednostek. Na to ostatnie miały z pewnością wpływ zapewnienia i rozkazy wydane przez najwyższych dowódców armii czechosłowackiej. Także przywódcy państwa, na czele z Dubczekiem, po wizycie w Moskwie, prosili swoich żołnierzy i obywateli, by robili wszystko w celu uniknięcia rozlewu krwi.
I faktycznie apele poskutkowały w armii, która była przecież zawsze objęta ściślejszą kontrolą niż ludność cywilna, która wielokrotnie dała odczuć najeźdźcom, że nie życzy sobie ich obecności.
Ze strony polskiej bezpośredni udział w interwencji wzięły jednostki Śląskiego Okręgu Wojskowego pod dowództwem generała Floriana Siwickiego i z osobistym udziałem nowo mianowanego ministra obrony narodowej, generała Wojciecha Jaruzelskiego.
Wkroczenie obcych wojsk argumentowano rzekomą prośbą działaczy partyjnych i państwowych Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej. W „Trybunie Ludu” można było przeczytać artykuł gen. Czapli, który twierdził, że żołnierze polscy maszerujący u boku armii radzieckiej uratowali Czechów i Słowaków przed rewizjonizmem, syjonizmem, armią USA i Bundeswehrą.
Ze wspomnień uczestników operacji „Dunaj” wynika, że w jednostkach polskich, szczególnie w pierwszym okresie operacji, panowała nerwowa atmosfera niepewności, co do tego, co może się zdarzyć. Dochodziło też z tego powodu do nieporozumień.
Pilot polskiego śmigłowca towarzyszącego jednostkom naziemnym wszczął alarm, informując o czołgu z pełnym impetem pędzącym w stronę polskiego stanowiska dowodzenia. Zaalarmowani piechurzy uzbroili się w granatniki, gotowi ostrzelać maszynę. Po jakimś czasie dowódca jednostki rozpoznał jednak charakterystyczny odgłos wydawany przez gąsienice polskich czołgów. Polskich, choć najczęściej wyprodukowanych oczywiście jeszcze w Związku Sowieckim.
Rzadko się o tym wspomina, ale potwierdzają to wspomnienia oficera 11. pułku zmechanizowanego, że część polskich jednostek uzbrojona była w czasie inwazji w T-34, znane z serialu „Czterej pancerni i pies”. Pieszczotliwie zwane przez załogi kaczorami, właśnie ze względu na charakterystyczny odgłos gąsienic uderzających o grunt... Przypomnijmy, że właśnie takim „teciakiem” jeżdżą bohaterowie wspomnianego już wcześniej filmu „Operacja Dunaj”.
Dziś w modzie są rozważania typu „co by było, gdyby było”, gdyby ten i ów podpisali pakt, albo najlepiej przystąpili do sojuszu przeciw temu trzeciemu. Fakty są takie, i potwierdzają to dokumenty oraz rozkazy, że dowództwo interwentów poważnie liczyło się ze zbrojnym oporem jednostek czechosłowackich.
Dyrektywa, jaka nadeszła z polskiego dowództwa w przeddzień rozpoczęcia operacji „Dunaj”, mówiła wyraźnie: wobec oddziałów Czechosłowackiej Armii Ludowej, Ludowej Milicji i poszczególnych obywateli, którzy okażą zbrojny opór przeciwko polskim wojskom, używać broni i rozbrajać.
Jednostkom wydano zapas ostrej amunicji i nakazano działać w reżimie frontowym. Z całą pewnością operacja nie była więc traktowana jak ćwiczenia. W rozkazach operacyjnych nakazano oddziałom blokować garnizony i miejsca stacjonowania jednostek czechosłowackiej armii i dopiero wobec potwierdzonego ich braku reakcji na wejście wojsk Układu Warszawskiego na terytorium kraju, odwołano rozkazy zakładające rozbrajanie miejscowych jednostek. Na to ostatnie miały z pewnością wpływ zapewnienia i rozkazy wydane przez najwyższych dowódców armii czechosłowackiej. Także przywódcy państwa, na czele z Dubczekiem, po wizycie w Moskwie, prosili swoich żołnierzy i obywateli, by robili wszystko w celu uniknięcia rozlewu krwi.
I faktycznie apele poskutkowały w armii, która była przecież zawsze objęta ściślejszą kontrolą niż ludność cywilna, która wielokrotnie dała odczuć najeźdźcom, że nie życzy sobie ich obecności.
Ze strony polskiej bezpośredni udział w interwencji wzięły jednostki Śląskiego Okręgu Wojskowego pod dowództwem generała Floriana Siwickiego i z osobistym udziałem nowo mianowanego ministra obrony narodowej, generała Wojciecha Jaruzelskiego.
Wkroczenie obcych wojsk argumentowano rzekomą prośbą działaczy partyjnych i państwowych Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej. W „Trybunie Ludu” można było przeczytać artykuł gen. Czapli, który twierdził, że żołnierze polscy maszerujący u boku armii radzieckiej uratowali Czechów i Słowaków przed rewizjonizmem, syjonizmem, armią USA i Bundeswehrą.
Ze wspomnień uczestników operacji „Dunaj” wynika, że w jednostkach polskich, szczególnie w pierwszym okresie operacji, panowała nerwowa atmosfera niepewności, co do tego, co może się zdarzyć. Dochodziło też z tego powodu do nieporozumień.
Pilot polskiego śmigłowca towarzyszącego jednostkom naziemnym wszczął alarm, informując o czołgu z pełnym impetem pędzącym w stronę polskiego stanowiska dowodzenia. Zaalarmowani piechurzy uzbroili się w granatniki, gotowi ostrzelać maszynę. Po jakimś czasie dowódca jednostki rozpoznał jednak charakterystyczny odgłos wydawany przez gąsienice polskich czołgów. Polskich, choć najczęściej wyprodukowanych oczywiście jeszcze w Związku Sowieckim.
Rzadko się o tym wspomina, ale potwierdzają to wspomnienia oficera 11. pułku zmechanizowanego, że część polskich jednostek uzbrojona była w czasie inwazji w T-34, znane z serialu „Czterej pancerni i pies”. Pieszczotliwie zwane przez załogi kaczorami, właśnie ze względu na charakterystyczny odgłos gąsienic uderzających o grunt... Przypomnijmy, że właśnie takim „teciakiem” jeżdżą bohaterowie wspomnianego już wcześniej filmu „Operacja Dunaj”.