Powiada się, że najważniejszymi wyborami, które mają szansę zmienić duszę Polski, będą te najbliższe, samorządowe. Bój szykuje się ostry, a w Internecie już lecą iskry, leje się krew, ślina i żółć. Owszem, wybory samorządowe mogą stać się wielkim politycznym przełomem, tyle że moim zdaniem ważniejsze powinny być wybory przyszłoroczne. Te, które odbędą się w 2019. Parlamentarne, ale nie do polskiego Sejmu, lecz do Europarlamentu.
Utarło się przekonanie, że bycie parlamentarzystą w Brukseli to sowita emerytura lub słodkie zesłanie, jakie partie fundują swoim członkom - albo szczególnie zasłużonym, albo szczególnie uciążliwym, których chcą się pozbyć z kraju, ale ich nie krzywdzić. Bardzo klawe życie: latasz sobie biznes klasą, jadasz ośmiorniczki, kasujesz cztery dyszki i jedynym twoim obowiązkiem jest wytrzymać na nudnych nasiadówach poświęconych standaryzacji puszkowania dorsza atlantyckiego czy ustaleniu dopuszczalnej zawartości cukru w figach z Grecji. To dlatego – bo nie ma się o co bić – frekwencja Polaków w eurowyborach jest taka mizerna.
Tymczasem, jak pokazały dwa ostatnie lata, Unia to wcale nie taka dobrotliwa i hojna ciocia, jak dotychczas sądziliśmy. Wszyscy pamiętamy te pohukiwania na Polskę w wykonaniu rozmaitych groteskowych typów, nie zawsze całkiem trzeźwych, te pretensje, to grożenie nam palcem i absurdalne oskarżenia o faszyzm, rasizm, antysemityzm, populizm i ile tam jeszcze „izmów” mają w zanadrzu eurohisterycy. To wszystko wzmocnione przez krajową opozycję i wspomnianych wyżej celebryckich durniów, którzy zaczęli nas straszyć opuszczeniem Unii, przy czym w jednej wersji miał nas z niej wyprowadzać nadąsany Kaczyński, a w drugiej to sama Europa miała dać nam kopniaka, jak chamowi, który zaczął rozrabiać na imieninach. A teraz jeszcze ta okrojona porcja tortu, która już służy lamentującym jako pretekst do jeszcze głośniejszego lamentu, że Polska oddala się od Unii.
Niektórzy poczciwi ludzie reagują na ten cały spektakl nerwami, syndromem zmęczonego partnera, odruchem niechęci. Po co nam taka Unia, pytają, która aż tak bardzo nas nie lubi? Moja odpowiedź brzmi: to sobie wybierzmy nową. Lecz nie Europę, bo jesteśmy w niej od tysiąca lat, ale jej urzędy. Po prostu zmobilizujmy się i wejdźmy w europejskie struktury z husarskim impetem, głównie tym intelektualnym. Wystawmy najlepszych kandydatów, dla których będzie to wyzwanie, a nie tłuste zesłanie. Dajmy im mocne procentowe poparcie, a potem – wymagajmy. Niech podbiją europejskie instytucje, agendy, urzędy, wydziały. Niech pogonią z nich lewackie pokolenie ’68. Niech wywietrzą europejskie salony i sale konferencyjne z marksizującego zaduchu, niech zmienią sposób myślenia i działania tego brukselskiego Bizancjum. Niech wprowadzą tam… dobrą zmianę.