Mój przyjaciel wydał niedawno książkę, z czego bardzo jestem dumny, bo dobrze pisze facet, poza tym, mimo że jest już 50 +, udowadnia swą literacką żywotnością, że w pisaniu wiek nie odgrywa roli, a raczej wręcz przeciwnie – im dojrzalsze lata, tym dojrzalsza proza. Cieszę się, że wydawca poznał się na talencie mego kumpla, tyle że w pewnym momencie całego procesu wydawniczego tym wydawcą stała się maszyna. Komputer z całym tym swoim bogactwem algorytmów i innych ustawień, które decydują za człowieka, co jest dobre, a co złe. Komputer należy do sieci księgarń, której nazwy tu nie wymienię, żeby nie robić jej pijaru, nawet czarnego.
Aby ustalić optymalną ilość zamówienia, komputer zażyczył sobie takich informacji o piszącym koledze jak jego wiek, liczba stron wydawanej książki i czy jest to jego powieściowy debiut. Okazuje się, że dziś w literaturze, jak w przemyśle porno, rozmiar i wiek mają znaczenie. Tenże przyjaciel zwierzył mi się, że wydawca wręcz namawiał go do pompowania książki. Znakomita, ale tylko 300 stron? – padło pytanie. - Kto dziś pisze na 300 stron?
Albo: cudownie zmajstrowana, ale dlaczego tak mało tu suspensu i surprajzu, twistów oraz blajnd cornerów? Co na polski oznacza: przydałoby się jeszcze trochę zwodów, zaskoczeń, ślepych uliczek oraz zwrotów akcji. Czyli… robienia w konia czytelnika. Bo im bardziej on wydudkany, tym lepiej się podobno czuje. Podobno? Nie podobno! Na pewno! Wszak tak podpowiada algorytm!
Okazuje się, że w tym kulturowym grochu z kapustą, nie tylko pisarze mają kłopot, aby dogodzić kapryśnym gustom wydawców oraz czytelników. Do tych drugich nie trafiają też tradycyjni krytycy, którzy jeszcze nie tak dawno mieli zagwarantowany nietykalny status półbogów.
„Nie do każdego trafia język profesjonalnych recenzji. Te cały czas czytają intelektualiści, a zwykli ludzie zdecydowanie wolą recenzje pisane od serca, liczące najwyżej pięćset-sześćset znaków” – przekonuje w gazetowym wywiadzie rzeczniczka wspomnianej tu sieci księgarń. Chciałbym zaznaczyć, że pięćset znaków to jest tekst krótszy od dzisiejszego felietonu dokładnie siedem razy. A kto ma być teraz recenzentem? Owym przewodnikiem duchowym i estetycznym po papierowych labiryntach? Otóż… sprzedawca. Firma cytowanej tu rzecznik wprowadziła bowiem na dużą skalę program recenzowania książek przez sprzedawców. Specjalnie wyselekcjonowane grono dostaje dodatkowe honorarium za polecanie książek, które im się spodobały. Rekordzistka przysłała 21 recenzji w ciągu miesiąca. Naprawdę te książki przeczytała?!
Dobry sprzedawca zawsze był najlepszym recenzentem, a gdy rzeczywiście czytał książki i umiał je należycie ocenić, bywał nawet księgarni ozdobą i najbielszym z białych kruków. Niby zatem dobrze się dzieje, tyle że jakoś to rozwiązanie pachnie mi intelektualnym hamburgerem. Bo te recenzje, które nawet nie nazywają się recenzjami, lecz „reckami”, to takie odzywki w stylu: „Megaczadzik ta książunia, choć miejscami powykręcana na maksa. Ale spoko, bez nastroszu, nie wpędzi was w doła, można czytać, lajkować i mendować znajomym”.
Mendować, jakby ktoś nie wiedział, to skrót od rekomendować.
Zbigniew Górniak
Aby ustalić optymalną ilość zamówienia, komputer zażyczył sobie takich informacji o piszącym koledze jak jego wiek, liczba stron wydawanej książki i czy jest to jego powieściowy debiut. Okazuje się, że dziś w literaturze, jak w przemyśle porno, rozmiar i wiek mają znaczenie. Tenże przyjaciel zwierzył mi się, że wydawca wręcz namawiał go do pompowania książki. Znakomita, ale tylko 300 stron? – padło pytanie. - Kto dziś pisze na 300 stron?
Albo: cudownie zmajstrowana, ale dlaczego tak mało tu suspensu i surprajzu, twistów oraz blajnd cornerów? Co na polski oznacza: przydałoby się jeszcze trochę zwodów, zaskoczeń, ślepych uliczek oraz zwrotów akcji. Czyli… robienia w konia czytelnika. Bo im bardziej on wydudkany, tym lepiej się podobno czuje. Podobno? Nie podobno! Na pewno! Wszak tak podpowiada algorytm!
Okazuje się, że w tym kulturowym grochu z kapustą, nie tylko pisarze mają kłopot, aby dogodzić kapryśnym gustom wydawców oraz czytelników. Do tych drugich nie trafiają też tradycyjni krytycy, którzy jeszcze nie tak dawno mieli zagwarantowany nietykalny status półbogów.
„Nie do każdego trafia język profesjonalnych recenzji. Te cały czas czytają intelektualiści, a zwykli ludzie zdecydowanie wolą recenzje pisane od serca, liczące najwyżej pięćset-sześćset znaków” – przekonuje w gazetowym wywiadzie rzeczniczka wspomnianej tu sieci księgarń. Chciałbym zaznaczyć, że pięćset znaków to jest tekst krótszy od dzisiejszego felietonu dokładnie siedem razy. A kto ma być teraz recenzentem? Owym przewodnikiem duchowym i estetycznym po papierowych labiryntach? Otóż… sprzedawca. Firma cytowanej tu rzecznik wprowadziła bowiem na dużą skalę program recenzowania książek przez sprzedawców. Specjalnie wyselekcjonowane grono dostaje dodatkowe honorarium za polecanie książek, które im się spodobały. Rekordzistka przysłała 21 recenzji w ciągu miesiąca. Naprawdę te książki przeczytała?!
Dobry sprzedawca zawsze był najlepszym recenzentem, a gdy rzeczywiście czytał książki i umiał je należycie ocenić, bywał nawet księgarni ozdobą i najbielszym z białych kruków. Niby zatem dobrze się dzieje, tyle że jakoś to rozwiązanie pachnie mi intelektualnym hamburgerem. Bo te recenzje, które nawet nie nazywają się recenzjami, lecz „reckami”, to takie odzywki w stylu: „Megaczadzik ta książunia, choć miejscami powykręcana na maksa. Ale spoko, bez nastroszu, nie wpędzi was w doła, można czytać, lajkować i mendować znajomym”.
Mendować, jakby ktoś nie wiedział, to skrót od rekomendować.
Zbigniew Górniak