Ataki idą i z prawa, i z lewa, posłanka Pawłowicz ściga się tu ramię w ramię z Wyborczą. Że zadęcie! Że banał! Że co to za promocja, skoro biało-czerwony jacht będą na pustkowiach mórz i oceanów oglądały tylko mewy i delfiny? No i przede wszystkim, że za drogo, bo wraz z kupnem łajby – jakieś 20 milionów zł.
Co do tego ostatniego, to ośmielę się zadać pytanie. A czym Polska powinna popłynąć w rejs stulecia, furmanką przerobioną na łódź wiosłową? Statki żaglowe to jedne z najpiękniejszych przedmiotów świata (patrz: wstęp). Stoi za nimi niebywały kunszt wykonania, wielowiekowa rzemieślnicza tradycja, uroda kształtów i przeznaczenia. Kojarzą się z odkryciami, śmiałością, szybkością, precyzją, nieustępliwością. Że tyle kosztują? Bo muszą. Są zresztą i tak o niebo tańsze niż pierwszy lepszy lokalny stadion, na którym obłędnie przepłacani piłkarze udają, że grają. Nie rozumiem, w czym gorszy jest znany żeglarz, opływający świat w idealnym biało-czerwonym jachtem od piłkarza albo od faceta frunącego w powietrzu w dwoma deskami przyczepionymi do stóp? Porównajcie choćby tylko ich stroje. Czymże jest ten oklejony reklamami kombinezon, przypominający celofan na parówkę, przy dwurzędowej granatowej marynarce z guzikami w kolorze złota, zdobnymi w kotwice?
(Wiem, że w uszach wielu brzmią te moje żarty ze skoczków niczym bluźnierstwo. Jakbym ośmielił się urągać temu, który zmartwychwstanie już jutro… Na swoją obronę powiem tylko, że to jest felieton. I mrugnę okiem.)
Pamiętam, jak dzieckiem będąc, pasjonowałem się wraz z całą Polską rejsem kapitana Leonida Teligi, który własnoręcznie wykonanym jachtem „Opty” opłynął jako pierwszy Polak cały świat. Nie było wtedy jeszcze tej medialnej machiny ożenionej z niezwykłymi możliwościami technicznymi. Za cały medialny przekaz służył telegraf, a i tak codziennie pół kraju wertowało pod kioskami gazety, aby dowiedzieć się, do którego egzotycznego portu zawinął nasz morski Leonidas albo czy odnalazł się już na bezmiarach Pacyfiku, który pokonywał jednym ciągiem. W portach globu kapitana Teligę witała hucznie Polonia, czekali na niego reporterzy czołowych agencji, a wielkie parowce, widząc łupinkę pod polską banderą, oddawały jej salut syrenami. Nawet przaśny PRL umiał wykorzystać swojego Teligę, choć nie dał mu na łódkę ani grosza, a kapitan, aby zrealizować marzenie, musiał sprzedać mieszkanie. To proszę sobie wyobrazić, jak wspaniały biało-czerwony show można by przeprowadzić dziś, gdy z satelity da się nawet ustalić, czy żeglarz, jedzący śniadanie na pokładzie, posypał jajecznicę sproszkowaną pietruszką.
Jedno mam tylko zastrzeżenie. Jacht powinien zostać wyprodukowany w Polsce. Mało kto to wie, ale nasz kraj to potęga w produkcji jachtów. Po 1989 roku zaorano stocznie, ale tym małym, jachtowym, reformatorzy nie dali rady i one wyrosły na potęgę. Jaką by można do tego dorobić 'ideolo story'! Jeśli dorzucić stulecie Rzeczpospolitej, port w Gdyni, a nawet Josepha Conrada, to aż grzech nie wykorzystać takiej okazji. Tak, jacht powinien być zdecydowanie polski i nie ma tu nic do rzeczy, że Radwańska gra niepolską rakietą, a Stoch skacze na niepolskich dechach (a jednak go cenię, widzicie?!).
Owszem, inny polski żeglarz i budowniczy jachtów Roman Paszke chciał wyruszyć w rejs stulecia polskim katamaranem "Gemini". Łodzią wielkiej klasy, urody i szkutniczej zacności, na dodatek wyprodukowaną w całości w Polsce. Lecz wybrano Kusznierewicza. Dlaczego? Nie mam pojęcia… Może ma większe dokonania? A może dlatego, że katamaran kojarzy się jakoś tak egzotycznie, hawajsko, nieswojsko… To trochę tak, jakby chcieć uwieść podniebienie obcokrajowca, podając mu pysznego polskiego schaboszczaka w kapuście, okraszonego… plastrem ananasa.