Wyobraźmy sobie, że na ważnym spotkaniu szefów rządów, dotyczącym bezpieczeństwa Europy lub świata, dochodzi do konferencji prasowej, która ściąga wysłanników najważniejszych redakcji, w tym także polskich. Na pytania wystawia się kanclerz Niemiec i oto do mikrofonu zostaje dopuszczony przedstawiciel ważnej polskiej gazety. Lecz zamiast pytać rzeczowo o strategie wypracowane na szczycie, o kontynentalne zabezpieczenia i o to, skąd może nadejść zagrożenie, polski dziennikarz nieoczekiwanie ruga niemiecką kanclerz, wypominając jej krzywdy, jakich jego rodzice doznali od Niemców. Zachłystuje się własnymi emocjami, przytaczając trudne do zweryfikowania okupacyjne historie i dodaje, że do dziś jego rodzina na sam dźwięk niemieckiej mowy dostaje padaczkowych konwulsji, a gdy którykolwiek z jej członków ma wsiąść do mercedesa lub audi, to czuje się tak, jakby go gnano pod ścianę straceń na Woli w 1944 roku.
Przyznacie sami, że takie wystąpienie polskiego dziennikarza, nawet gdyby opierało się na prawdzie, byłoby godną potępienia żenadą. Niedopuszczalnym, kompromitującym wybrykiem dalekim od zawodowego profesjonalizmu. Takiego Filipa z konopi krajowe środowisko medialne uznałoby zapewne za bęcwała, błazna, oszołoma, obsesjonata, pozera. Lub po prostu za prowokatora, zapłaconego lub darmowego, więc ideowego, zatem – groźniejszego. Dodajmy i podkreślmy to mocno, że słuszne by to były oceny, słuszne domniemania, słuszne potępienie.
Nie chcę sobie nawet wyobrażać, co o takim pyskaczu napisaliby ci polscy dziennikarze, których główną figurą publicystyczno-psychologiczną jest nieprzerwane wstydzenie się za Polskę i którzy każdy nieprzychylny pomruk obcojęzycznych przekaziorów na temat naszego kraju traktują jak głos Boga samego. To ta wpływowa wciąż i wciąż elegancka, przynajmniej jeśli sądzić po ciuchach i oprawkach okularów, grupa, którą ja nazywam sobie roboczo „Co o nas powiedzo za granico?!”.
Przestańmy teraz gdybać, na powrót przewróćmy kalesony na prawą stronę, i przyjrzyjmy się, co ta druga grupa ma do powiedzenia na temat głośnego ataku, jakiego na premiera polskiego rządu dokonał żydowski dziennikarz pisujący do lewicującego amerykańskiego New York Timesa. Przypomnę, że podczas monachijskiej konferencji bezpieczeństwa, ni z gruszki, ni z pietruszki, zarzucił on Mateuszowi Morawieckiemu, że Polacy uczestniczyli w mordowaniu jego rodaków, w związku z czym rodzice dziennikarza do końca życia nie mówili już do siebie po polsku, takie mieli o nas złe wspomnienia.
Czy ktoś z grupy dziennikarzy, o której mówię, wyśmiał aroganta? Wygwizdał go? Odmówił mu czci i wiary? Wyzwał na pojedynek? Czy wykazał mu to, co wykazali polscy dziennikarze prawicowi, a mianowicie krętactwo, do którego zmajstrowania ów człowiek posłużył się nawet swoją nieżyjącą już matką?
Otóż nie! Głos Ronana Bergmana, bo tak się nazywa ów skandalista z New York Timesa, został potraktowany przez lewą stronę naszego medialnego mainstreamu właśnie jak głos Boga połączony z głosem polskiego sumienia, obowiązkowo nieczystego. Taki na przykład Piotr Kraśko, laureat dziennikarskich laurów z najwyższej półki, ubolewał, że zaatakowany premier Morawiecki nie podszedł do żydowskiego dziennikarza, nie przytulił go, nie wysłuchał i nie przeprosił za krzywdy jego rodziców. A radiowi goście Doroty Warakomskiej - która też przecież chodzi w dziennikarskiej wadze ciężkiej - uznali (za jej podpuszczeniem), że jakiekolwiek pytania, pretensje i próby weryfikowania słów Ronana Bergmana to niedopuszczalna obrzydliwość, w najlepszym przypadku oburzające czepianie się słówek.
Oto, dlaczego warto odwracać kalesony na lewą stronę. Aby zobaczyć tam prawdziwą przyczynę niemiłego stanu rzeczy. I nie będzie tą przyczyną szew, bynajmniej.
Przyznacie sami, że takie wystąpienie polskiego dziennikarza, nawet gdyby opierało się na prawdzie, byłoby godną potępienia żenadą. Niedopuszczalnym, kompromitującym wybrykiem dalekim od zawodowego profesjonalizmu. Takiego Filipa z konopi krajowe środowisko medialne uznałoby zapewne za bęcwała, błazna, oszołoma, obsesjonata, pozera. Lub po prostu za prowokatora, zapłaconego lub darmowego, więc ideowego, zatem – groźniejszego. Dodajmy i podkreślmy to mocno, że słuszne by to były oceny, słuszne domniemania, słuszne potępienie.
Nie chcę sobie nawet wyobrażać, co o takim pyskaczu napisaliby ci polscy dziennikarze, których główną figurą publicystyczno-psychologiczną jest nieprzerwane wstydzenie się za Polskę i którzy każdy nieprzychylny pomruk obcojęzycznych przekaziorów na temat naszego kraju traktują jak głos Boga samego. To ta wpływowa wciąż i wciąż elegancka, przynajmniej jeśli sądzić po ciuchach i oprawkach okularów, grupa, którą ja nazywam sobie roboczo „Co o nas powiedzo za granico?!”.
Przestańmy teraz gdybać, na powrót przewróćmy kalesony na prawą stronę, i przyjrzyjmy się, co ta druga grupa ma do powiedzenia na temat głośnego ataku, jakiego na premiera polskiego rządu dokonał żydowski dziennikarz pisujący do lewicującego amerykańskiego New York Timesa. Przypomnę, że podczas monachijskiej konferencji bezpieczeństwa, ni z gruszki, ni z pietruszki, zarzucił on Mateuszowi Morawieckiemu, że Polacy uczestniczyli w mordowaniu jego rodaków, w związku z czym rodzice dziennikarza do końca życia nie mówili już do siebie po polsku, takie mieli o nas złe wspomnienia.
Czy ktoś z grupy dziennikarzy, o której mówię, wyśmiał aroganta? Wygwizdał go? Odmówił mu czci i wiary? Wyzwał na pojedynek? Czy wykazał mu to, co wykazali polscy dziennikarze prawicowi, a mianowicie krętactwo, do którego zmajstrowania ów człowiek posłużył się nawet swoją nieżyjącą już matką?
Otóż nie! Głos Ronana Bergmana, bo tak się nazywa ów skandalista z New York Timesa, został potraktowany przez lewą stronę naszego medialnego mainstreamu właśnie jak głos Boga połączony z głosem polskiego sumienia, obowiązkowo nieczystego. Taki na przykład Piotr Kraśko, laureat dziennikarskich laurów z najwyższej półki, ubolewał, że zaatakowany premier Morawiecki nie podszedł do żydowskiego dziennikarza, nie przytulił go, nie wysłuchał i nie przeprosił za krzywdy jego rodziców. A radiowi goście Doroty Warakomskiej - która też przecież chodzi w dziennikarskiej wadze ciężkiej - uznali (za jej podpuszczeniem), że jakiekolwiek pytania, pretensje i próby weryfikowania słów Ronana Bergmana to niedopuszczalna obrzydliwość, w najlepszym przypadku oburzające czepianie się słówek.
Oto, dlaczego warto odwracać kalesony na lewą stronę. Aby zobaczyć tam prawdziwą przyczynę niemiłego stanu rzeczy. I nie będzie tą przyczyną szew, bynajmniej.