Było, minęło… A ja nadal mam fart do spotykania rozmaitych cudaków, freaków, dziwolągów, wirażków, szpeniów, odmieńców, błaznów, fiołów, świrów, ekscentryków. Wielu z nich obdarza mnie chwilową przyjaźnią, a bywa, że i gościnnością, i raczy opowieściami tak niezwykłymi, że nawet gdybym nie wiem jak mózg wysilał – nie wymyśliłbym ich.
Mój Boże, jakich to ja się historii nie nasłuchałem w knajpach, pod sklepami nocnymi czy pod gie-esem o poranku - w Bieszczadach, w Beskidzie (Niskim i Wysokim), a zwłaszcza na Podlasiu. Zwierzano mi się w saunach, siłowniach, w szpitalach, pociągach, taksówkach, u fryzjera, w samolocie, na polach namiotowych, bazarach i na przystankach, a raz nawet na melinie, która miała sufit tak nisko, że trzeba było pić i zakąszać na ugiętych nogach.
Ale dlaczego ja dziś tyle o sobie? Przecież nie ma nudniejszego felietonisty od bubka, który pisze o sobie i w pierwszej osobie: uważam, twierdzę, odnoszę wrażenie, ja, ja, ja… Ano dlatego, że spotykając tak wiele ludzkich typów, nigdy, przenigdy, nie doświadczyłem bezpośrednio jakiegokolwiek przejawu polskiego antysemityzmu lub rasizmu wyrażonego gestem, słowem lub uczynkiem. Mówię „bezpośrednio”, bo owszem, czytałem w sieci wredne kawałki lub czytałem o wrednych wybrykach, i wcale nie twierdzę, że ich nie ma.
Moją pasją jest odczytywanie wszelkich bazgrołów na murach, w toaletach, w bramach – nigdy nie udało mi się zobaczyć wszechobecnego ponoć w Polsce napisu „Żydzi do gazu”. Przez dwa lata, zmuszony pewną okolicznością, miałem okazję słuchać codziennie przez kilka godzin Radia Maryja i nie usłyszałem najskromniejszej nawet nuty antysemityzmu, o jaki ciągle i zajadle oskarża się tę radiostację. Nigdy też nie widziałem bójki ani nawet sprzeczki na tle rasowym. Nie udało mi się dostrzec - czy to w warszawskim tramwaju (ukłony dla Róży Thun), czy na wyładowanym Murzynami promie na Bugu w okolicach Drohiczyna (czyli w tej paskudnej Polsce B) ani oburzenia, ani niechęci, ani strachu, ani agresji (niepotrzebne skreślić), jakie rzekomo wywołuje w Polakach obca mowa, skóra i wiara.
A przecież jeśli wierzyć celebrytom sceny i ekranu oraz autorom postępowych gazet, Polacy aż kipią nienawiścią do obcych i gdzie się nie obejrzysz, tam natrafisz na rasistę, antysemitę, ksenofoba lub potkniesz się o ciężkie słowo, które wypadło z ich plugawych ust. Przykładów mam na pęczki, kiedyś wydam Wu-Ka-O (Wielką Księgę Obsesji), ale że czasu mało, podam jeden, znamienny i świeży.
Oto pisarz Józef Hen, prozaik znakomity i świadek historii w sensie dosłownym, gdyż w tym roku strzeli mu 95 lat, opisuje w ostatniej weekendowej Gazecie Wyborczej swą przygodę z wyprawy na pocztę. Przy czym pragnę zwrócić uwagę na sekwencję zdarzeń, jakie opisuje swym dobrym piórem stary pisarz. Oto poczytawszy rano demaskatorską książkę o Irenie Sendlerowej, autorstwa dziennikarki Gazety Wyborczej, literat, który pisuje do tejże gazety, idzie na pocztę odebrać list. I gdy czeka na światłach, oparty o swój starczy balkonik, nachyla się ku niemu wielki tępy mięśniak, który – no, patrzcie, jaki traf! – jest toczka w toczkę podobny do tego wariata, który spalił kukłę Żyda we Wrocławiu. Z knajackim akcentem atakuje pisarza: „No to kedy, proszę pana, robymy porządek z temy Żydamy?”. Po czym, skontrowany, wdaje się w agresywną polemikę z blisko stuletnim starcem.
Wierzycie w to? Bo ja nie. Czy naprawdę wielcy pisarze tak marne mają dziś emerytury, że muszą sobie dorabiać u Adama Michnika kłamstewkami na poziomie licealistki odbębniającej wypracowanie na temat tolerancji i zalet społeczeństwa otwartego?