Dla osób tak wiekowych jak ja, który np. posługuję się Nokią tak starą, że nie znalazłaby się nawet na wyposażeniu armii Księstwa Warszawskiego, jest coś kojącego w tym, że świat/los/przeznaczenie robią te swoje szalone i coraz szybsze fikołki niekoniecznie wyłącznie wprzód. Czasem fiknie sobie do tyłu.
Ostatnio fiknęły w sprawie piętnastoletniego opolanina Lukasa Gogola, który w wielkim stylu zwyciężył telewizyjne talent show, przez co zyskał sobie sławę, uznanie i daj mu Bóg w przyszłości pieniądze. Rzecz w tym, że Lukas nie jest człowiekiem gumą lub połykaczem sztyletów, lecz akordeonistą. A dla mnie już od chłopięctwa akordeon był zawsze instrumentem oldskulowym, choć wtedy nie znałem tego słowa; przynależnym do świata frontowych ballad i tym podobnych rzewnych scen, które oglądałem wówczas na wojennych filmach produkcji radzieckiej.
Akordeonistów widywałem też pod dworcami, gdzie zarabiali na życie, a lud pracujący miast i wsi rzucał im drobne do czapki. Byli to mężczyźni pokopani przez los, o płaskich nosach bokserów i zdobni w tatuaże, ale nie takie wyrafinowane jak dziś, lecz zrobione gwoździem w więzieniu lub na syberyjskim zesłaniu. Czasem spod nogawki spodni wystawała takiemu proteza lub ortopedyczny but, bo wtedy w Polsce czekało się na ten przedmiot krócej niż teraz.
Potem w rockandrollowych latach 70. wszyscy zapuściliśmy włosy i zaczęliśmy grać na gitarach (choć potrafiło naprawdę niewielu), więc akordeon stał się instrumentem obciachowym, czasem używanym przez jakiegoś namolnego wujka na rodzinnej imprezie do robienia hałaśliwej żenady. Kto po słynnym koncercie SBB w opolskim amfiteatrze zechciałby grać na akordeonie, no kto? Liczyła się tylko solówa, bas, perkusja i klawisze oraz skrzypce, gdy ktoś gustował w grupie Krzak lub w Zbigniewie Zeifercie i Michale Urbaniaku (całe I LO w Opolu gustowało!). Mieliśmy w szkole chłopaka, który grał na akordeonie, nikt nie chciał się z nim kolegować.
I nagle – fik, myk! Akordeonowe odrodzenie! Harmonijny renesans! I to nie tylko teraz, dzięki naszemu Lukasowi, ale i za sprawą innych akordeonistów, żeby wspomnieć choćby wcześniejsze sukcesy Marcina Wyrostka. Dziś kolegować się z nimi chce zapewne każdy. Instrument, który kojarzył się z futerałem pokrytym kurzem i spoczywającym na szafie, która zajeżdża naftaliną (wujku, nie zdejmuj go już, proszę!!!) - nagle stał się przedmiotem pożądania, podziwu, splendoru, czymś luksusowym i zwiastującym wirtuozerię. Kto wie, może akordeon wyprzedzi niebawem w rankingu komunijnych prezentów nowoczesne laptopy, barbarzyńskie quady i te bajeranckie rowery z milionem nikomu niepotrzebnych przerzutek? Bardzo mnie to raduje, bo jak wspomniałem na początku, lubię, gdy stare bywa jare. Dlatego z całych sił kibicuję Lukasowi.
No to teraz wróćmy do skrzypiec i łodygi rabarbaru w roli smyczka. Czy już wiecie, jak nazwalibyście człowieka, który by taki zestaw wymyślił? Cieszę się. Użyjcie zatem teraz tego określenia (ale w myślach, a nie przy sobotnim śniadaniu albo w komentarzach na Facebooku!) wobec osoby, która kazała Lukasowi siedzieć w telewizji na monstrualnie wysokim krześle z nogami zwisającymi jak na za burtą, przez co nie mógł podeprzeć stopy, co z kolei było mu niezbędne w poprawnej obsłudze instrumentu. Pan scenograf nie dał się przekonać i nie dosztukował do krzesła podpórki na nogę, na szczęście Lukas sobie poradził, choć miał z tym wielki kłopot, o czym usłyszałem na własne uszy w Radiu Opole. Okazuje się, że nie ma takiego absurdu, do którego nie posunąłby się współczesny szołbiz, byle tylko wzmóc oglądalność i klikalność samego siebie. Na szczęście stare wciąż bywa jare!