Swoistą rekomendacją przedstawienia była antyreklama, jaką w dniu emisji zrobiła „Marszałkowi” niezawodna „Gazeta Wyborcza”, pisząc, że jest to sztuka drętwa i radząc zapamiętać nazwisko dramaturga Wojciecha Tomczyka, który, jak napisano, jako jeden z nielicznych ludzi teatru poszedł na współpracę z ekipą „dobrej zmiany”. Jak się jednak okazało, na tę współpracę poszło jeszcze kilku znakomitych aktorów – z korzyścią dla sztuki rozumianej jako przedstawienie, ale i dla sztuki pisanej przez duże „S”. Niestety, recenzent „Gazety” nie napisał, w jakim celu mamy sobie zapamiętać nazwisko Tomczyka. Czy po to, aby - gdy znów „będzie tak, jak było” - wpisać go na czarną listę autorów zakazanych?
Poza wirtuozerską grą oraz dobrymi dialogami, walorem spektaklu było pobudzenie wyobraźni widza w kierunku „political fiction”, na zasadzie: co by było, gdyby… Prawda, że lubimy się zabawiać w ten sposób z własnymi fantazjami? No więc, co by było, gdyby w 1933 roku Ziuk zmiażdżył Hitlera? Mój Boże, jakimi dziś jeździlibyśmy samochodami! (Choć i tak mamy coraz lepsze). Hollywood mieściłoby się w Otwocku, a uczeni ze Lwowa, Wilna, Krakowa i Warszawy mieliby już cały worek Nobli, i to nie tylko za poezję czy walkę o pokój, ale w tak wymiernych i pożytecznych dziedzinach jak medycyna, fizyka czy chemia. Ponadto w każdym z szesnastu niemieckich landów polscy medialni magnaci posiadaliby dziś gazetę, a także wpływowy ogólnokrajowy portal Bundes-net, nie licząc kilkudziesięciu gazet powiatowych oraz całej masy kolorówek dla ludożerki.
I we wszystkich tych gazetach pouczalibyśmy Niemców, jak mają żyć, co mają sądzić na różne tematy, a nawet jak mają walczyć z kornikiem i jak bardzo powinni być nam wdzięczni za to pouczanie. Oczywiście, karcilibyśmy ich za typową niemiecką lekkomyślność, na przykład za zaproszenie do Europy setek tysięcy nachodźców, z którymi teraz sami zapraszający nie wiedzą, co robić. Niestety… Niestety marszałek się polenił i teraz to nas pouczają media zza Odry. Nie pozostaje nic innego jak z nimi polemizować. Co niniejszym zaraz uczynię.
Wyobraź sobie, szanowny słuchaczu, że oto jakiś kierowca autobusu gdzieś w Białymstoku lub Rzeszowie odmawia zabrania z przystanku Araba, bo uznaje go za potencjalnie groźnego. Czy słyszysz ten zgiełk postępowych mediów o polskim rasizmie i ksenofobii? Aż uszy bolą… Zapewne przy okazji poużywałyby sobie na nas także media niemieckie. Przypomnijmy tylko, jak stronniczo komentowały one nasze ostatnie narodowe święto.
Tymczasem - cytuję Westdeutche Allgemeine Zeitung - od początku tego roku niemieccy piloci aż 222 razy odmówili przetransportowania deportowanych z Niemiec migrantów do kraju pochodzenia. Postanowienie o odmowie podejmuje pilot i jest to za każdym razem jego osobista decyzja - powiedział rzecznik Lufthansy. Wystarczy, że odniósł wrażenie, iż może dojść do zagrożenia lotu. Koniec, kropka.
Czuję się zagubiony, bo jak mam traktować tego newsa? Jako przejaw zasadnej i godnej naśladowania roztropności niemieckich pilotów czy może jako symbol ich niechęci do kolorowych, na dodatek niechęci mającej swój paskudny historyczny korzeń? Czy jakaś niemiecka gazeta zechce mi odpowiedzieć na to proste pytanie?