Pierwszy przypadek. Czołowe feministki w Polsce oskarżyły czołowych feministów -
publicystów o molestowanie i to takie, przy którym końskie zaloty dresiarzy wobec swoich Andżelik i Dżesik jawią się jako maniery brytyjskich lordów z pałacu Kensington w Londynie. Uderzenie głową w twarz, obietnice awansu za seks, propozycje jak spod więziennego prysznica, gdy upada mydło, a na końcu zwykły gwałt – oto dokonania dwóch warszawskich medialnych bojowników o płciowe równouprawnienie.
Oczywiście kulturowa lewica nie byłaby sobą, gdyby nie próbowała przy okazji ugrać czegoś przy użyciu czarnej propagandy wymierzonej w normalność. Oto jak poniżone przez napalonych kolegów neo-marksistki zaczynają jeden z akapitów swojego oświadczenia: „Mobbing, przemoc psychiczna i fizyczna oraz nadużycia seksualne nie są domeną wyłącznie prawicy – jednak po tamtej stronie problem nie wywołuje dyskusji, ani oburzenia, a co za tym idzie nie pociąga za sobą konsekwencji.”
Nie są domeną wyłącznie prawicy… Cudowne, prawda? Przychodzi na myśl ów sowiecki sołdat, który rozstrzeliwany na rozkaz Stalina, krzyczy pod ścianą straceń na chwilę przez śmiercią: „Niech żyje towarzysz Stalin! Precz z faszyzmem!”
A teraz druga noga. Trzymajcie się… Oto Jan Hartmann, kolejny przedstawiciel kulturowego marksizmu, profesor, filozof, autorytet, autor tygodnika „Polityka”, na dodatek Żyd, co nie jest bez znaczenia, o czym się zaraz będzie się można przekonać, krzyczy na blogu „Polityki”: „Oskarżam Żydów o zdradę!” I dalej wywodzi z profesorską elegancją: "Rzygać mi się chce", "Moja złość i pogarda jest dla Żydów", "Zdrajcy! Dlaczego to zrobili? Jedni dla pieniędzy, inni dla kariery."
Podkreślam, krzyczy tak nie jakiś Żydożerca czy ideowy lub genetyczny potomek założycieli Auschwitz. Krzyczy tak czołowy lewicowy intelektualista, który na walce z rzekomym polskim antysemityzmem, zjadł zęby, przez co teraz żółć bezkarnie wylewa mu się na brodę, nie znajdując naturalnej zapory. Krzyczy na łamach najbardziej lewicującego tygodnika w kraju, który gdy się czyta, można odnieść wrażenie, że z budowania fałszywego przekazu o polskim antysemityzmie uczynił jeden z ważniejszych punktów swojej misji i ściga się w tym podłym dziele z „Gazetą Wyborczą”, choć gdzie mu tam do liderki!
Na czym polega ta zdrada Żydów według Hartmanna? Ano na tym, że wielu znamienitych żydowskich myślicieli i rabinów przyjęło zaproszenie ojca Tadeusza Rydzyka na konferencję „Pamięć i nadzieja”, dedykowaną Polakom ratującym Żydów. Odbyła się ona w Kaplicy Pamięci w toruńskim sanktuarium Najświętszej Marii Panny. Ci "zdrajcy", którymi tak bardzo pogardza autor tygodnika „Polityka” to między innymi: rabin Dov Lipman z Izraela, naczelny rabin Rady Religijnej regionu Gush Etzion, Raphael Ostroff, oraz Jonny Daniels, prezes fundacji „From the Depths”.
I w ten oto emocjonalny i prymitywny sposób profesor Jan Hartmann ujawnia niechcący zasadę, której istnienia co bystrzejsi konsumenci polskich mediów domyślali się od dawna, a która ustaliła, że koncesję na to, kto może pisać i mówić o Zagładzie i o polskich Żydach, wydają tylko salonowcy z „Polityki” i z „Gazety Wyborczej”. Cała zaś reszta polskiego pospólstwa powinna Żydów nienawidzić, jak nakazuje stereotyp ukształtowany przez wspomniane salony.
Coś jednak pękło, coś się skończyło i teraz prof. Hartmann czuje się zagubiony. I wyje z rozpaczy, bo nie po to wraz z takimi jak on sam nadmuchiwał pracowicie przez lata demona polskiego antysemity, żeby mu go teraz ojciec Rydzyk przekłuł jednym uderzeniem szpilki. Na dodatek do spółki z Żydami. A kuku, profesorze Hartmann!
Zbigniew Górniak
P.S.
Nie tylko prof. Hartmann odczuwa zagubienie. Sam na własne uszy słyszałem, jak prowadząca audycję w radiu TOK FM powiedziała, że teraz już NIESTETY nie usłyszymy w Radiu Maryja żadnych antysemickich treści (tak, jakby kiedykolwiek one tam były propagowane!). Aż ją zaproszony do studia gość musiał przywołać stanowczo do porządku za to „niestety”, a ona się gęsto tłumaczyła z tej freudowskiej pomyłki.