"Melchior to stop miedzi z niklem, cynkiem i żelazem, wykazujący nadzwyczajną odporność na korozję. Imię Wańkowicza może więc być dobrą metaforą jego charakteru i postawy w trakcie długiego życia, obfitującego w dramatyczne wydarzenia" - napisał Maciej Łuczak w książce "A imię jego 34. Postępowania karne wobec sygnatariuszy Listu 34 i popierających go pisarzy" (2022).
Szczegółową dokumentację procesu Wańkowicza przedstawiła Aleksandra Ziółkowska-Boehm w książce "Wokół Wańkowicza" (PIW, 2019).
Historia zaczęła się w marcu 1964 roku, kiedy z inicjatywy Antoniego Słonimskiego powstał memoriał skierowany na ręce premiera Józefa Cyrankiewicza. Pismo, w którym 34 znanych twórców polskiej kultury protestowało przeciw ograniczeniom przydziału papieru na druk oraz zaostrzeniu cenzury, do historii przeszło jako "List 34". Na fakt, że Radio Wolna Europa podało treść pisma, ówczesny I sekretarz KC PZPR Władysław Gomułka odpowiedział zakazem publikowania dzieł jego sygnatariuszy, "Tygodnikowi Powszechnemu" zredukowano poważnie nakład, a w mediach rozpętano kampanię propagandową przeciwko literatom.
Melchior Wańkowicz, śledząc wydarzenia związane z rozpowszechnieniem "Listu 34", napisał 30-stronicowy tekst, w którym krytykował politykę władz i kampanię wszczętą przeciw sygnatariuszom. Za pomocą dyplomatycznej poczty ambasady USA przesłał go mieszkającej w Waszyngtonie córce, a ta przekazała go Radiu Wolna Europa, gdzie tekst trafił na antenę.
Dlatego właśnie władze PRL-u uznały 72-letniego wówczas pisarza za głównego prowodyra "Listu 34" i postanowiły przykładnie go ukarać. Na początku października 1964 r. Prokuratura Generalna wszczęła śledztwo przeciw Wańkowiczowi pod zarzutem przekazywania za granicę materiałów oczerniających i poniżających Polskę Ludową. W Warszawie podsumowano sytuację powiedzeniem: "przyszła pora na Melchiora". 5 października mieszkanie pisarza zrewidowano, zarekwirowano notatnik, maszynę do pisania, a sam Wańkowicz został aresztowany i osadzony w Pałacu Mostowskich, gdzie zapewniono mu "maksymalnie dobre warunki bytowania". "Otrzymał oddzielny pokój na parterze, łóżko z pościelą, szafkę nocną i inne podstawowe sprzęty" - napisał Łuczak.
W pisarzu zagrała, jak sam to określił, krew kresowych przodków, pieniaczy sądowych, którzy z prawowania się w urzędach uczynili sztukę. Wańkowicz odmówił składania zeznań, gdyż sąd nie zgodził się, by przy przygotowywaniu obrony mógł korzystać z własnych materiałów.
"Mógłbym składać zeznania tylko jeśli sprawa zostanie postawiona na należytym poziomie" - oświadczył Wańkowicz podczas przesłuchania. "Aby tak było, uważam przede wszystkim za konieczną rozmowę albo z którymś członków Biura Politycznego, albo z gen. Moczarem, albo, idąc po pionie kulturowym, z czynnikami w nim kompetentnymi: w Partii - Ob. Starewicz lub Ob. Kraśko, albo w Związku Literatów jego prezes (wiceprezes), lub też prezes Okręgu Warszawskiego ZLP" - zapisano jego słowa w protokole, cytowanym przez Łuczaka.
I tu Wańkowicz odniósł pierwszy tryumf: odwiedził go w Pałacu Mostowskich ówczesny wiceminister spraw wewnętrznych Mieczysław Moczar - rzecz w ówczesnych realiach bez precedensu. Rozmowa trwała ponad trzy i pół godziny.
"Przywitał mnie bardzo serdecznie, tak jak wita się kogoś, do kogo ma się zaufanie i w nieszczęściu oczkuje się od niego, że w jakimś stopniu bardziej zrozumie to, co się stało. Odnosiłem nawet wrażenie, że pan Melchior moim przybyciem jest wzruszony" - wspominał Mieczysław Moczar w artykule pt. "Czy Wańkowicz chciał siedzieć?" opublikowanym w "Życiu Literackim" w 1983 roku.
"Wańkowicz i Moczar znali się dość dobrze. Niektóre źródła wskazują, że nawet zwracali się do siebie po imieniu" - przypomniał Łuczak. "Powrót pisarza do Polski w 1958 r., a przede wszystkim wydanie w PRL jego sztandarowego dzieła, w okrojonej wersji i pod nieco zmienionym tytułem +Monte Cassino+, odbywał się pod nadzorem MSW" - dodał.
"Krajowa edycja reportażu nie zawierała bowiem portretu gen. Władysława Andersa, co zostało bardzo źle odebrane w środowiskach emigracyjnych. Decydując się na powrót do Polski, Wańkowicz rozmyślnie starał się nie eksponować postaci, która działała na rządzących jak przysłowiowa czerwona płachta na byka" - wyjaśnił Maciej Łuczak.
Podczas spotkania w Pałacu Mostowskich Moczar pokazał Wańkowiczowi stenogram audycji Radia Wolna Europa z 2 sierpnia 1964 roku, zrealizowanej na podstawie opracowania pisarza. "Rzeczywiście, to ja napisałem. Ale skąd to się wzięło na antenie Wolnej Europy" - "zdziwił się" Wańkowicz.
"Jest pan obywatelem USA. Oczywiście nie stracił pan obywatelstwa polskiego. Więc po procesie, do którego pan zachęca, ekspulsujemy pana jako obywatela USA. Ogłosimy w pismach dlaczego tak się stało" - miał powiedzieć Wańkowiczowi Moczar. "A zrobimy tak dlatego, aby pan po przyjeździe do USA nie grał roli niewinnego, dręczonego przez komunistów człowieka, z którym komuniści obeszli się barbarzyńsko i brutalnie" - wyjaśnił. "Wie pan co niektórzy tam o panu rozgłaszają… że pan kolaboruje za czerwone srebrniki. Dlatego panu tak zależy na więzieniu tutaj" - podkreślił ówczesny wiceminister "bezpieki".
"Możecie zrobić ze mną, co wam się żywnie podoba. Ale ja już z kraju nie wyjadę! Wolę siedzieć tu w więzieniu, lecz nie wyjadę!" - odpowiedział Moczarowi Wańkowicz.
Moczar miał jeszcze tego samego dnia zdać relację z tej rozmowy Gomułce, który ocenił, że Wańkowicz powinien odpowiadać z wolnej stopy. "Tak się jednak nie stało, bo uchylenie tymczasowego aresztu nastąpiło dopiero w chwili wydania wyroku przez sąd, to jest 9 listopada 1964 r. Pisarz więc przebywał za kratami ponad miesiąc" - przypomniał Maciej Łuczak.
Spotkanie to zmieniło postawę Wańkowicza. "Proszę o zaznaczenie, że zacząłem składać zeznania bezpośrednio po rozmowie z generałem M. Moczarem" - podyktował do protokołu.
19 października 1964 roku do Pałacu Mostowskich przybył II konsul ambasady Stanów Zjednoczonych Walter Burges Smith, oferując Wańkowiczowi m.in. pomoc prawną. Pisarz podziękował, mówiąc, że ma już trzech obrońców - a na tylu pozwalało ówczesne peerelowskie prawo.
Głównym obrońcą Wańkowicza był mecenas Władysław August Pociej, zwerbowany do współpracy z Urzędem Bezpieczeństwa jeszcze w 1947 roku. "Jak można zasadnie zakładać, jeden z dwóch pozostałych obrońców - Józef Domański albo Jadwiga Rutkowska - również współpracował z SB" - napisał Maciej Łuczak. "Chodzi o tajnego współpracownika o pseudonimie Zieliński" - dodał.
Tak skonstruowany zespół obrońców zamierzał przekonać sąd, że pisarz jest "marnym politykiem" i "paszkwil stanowiący podstawę oskarżenia jest wynikiem jego nieodpowiedzialności politycznej i osobistych urazów, a nie wypływa z politycznej wrogości przeciwko Państwu Ludowemu". "Obrona w żadnym wypadku nie zamierza kwestionować merytorycznej strony oskarżenia - jedynie starać się zmniejszyć szkodliwość dokonanego przestępstwa" - zacytował stanowisko obrońców Łuczak.
Proces Wańkowicza rozpoczął się 26 października 1964 r. w warszawskim Sądzie Wojewódzkim. Akt oskarżenia oparto na artykule 23 par. 1 małego kodeksu karnego z 13 czerwca 1946 roku. Mówił on: "Kto rozpowszechnia lub w celu rozpowszechniania sporządza, przechowuje lub przewozi pisma, druki lub wizerunki, które zawierają fałszywe wiadomości, mogące wyrządzić istotną szkodę interesom Państwa Polskiego bądź obniżyć powagę jego naczelnych organów, podlega karze więzienia na czas nie krótszy od trzech lat".
Rozprawa miała charakter jawny, ale by wejść na salę sądową trzeba było uzyskać specjalną przepustkę. "Otrzymali je dyrektorzy największych ówczesnych wydawnictw: PIW-u, Czytelnika, Książki i Wiedzy" - przypomniał Maciej Łuczak. Jako mąż zaufania Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich pojawił się Paweł Hertz, mężem zaufania oskarżonego był Paweł Jasienica. Obaj byli sygnatariuszami Listu 34.
"Rutkowska mówiła, że Paweł Hertz odgrywa negatywną rolę w czasie trwania procesu, porozumiewając się wzrokowo i mimicznie na sali z Wańkowiczem. Rutkowska wyrażała zdziwienie, że władze wydają, takim jak Hertz, karty wstępu na salę rozpraw" - zacytował Maciej Łuczak fragment donosu TW Zielińskiego, opisującego dość kuriozalną postawę adwokatki Wańkowicza.
Bardzo nielojalnie wobec Wańkowicza zachował się podczas procesu Kazimierz Koźniewski, redaktor krajowego wydania "Monte Cassino", którego pisarz darzył pełnym zaufaniem. "K. Koźniewski, zaprzyjaźniony z moim domem jeszcze przed wojną, podtrzymując ze mną przyjacielskie stosunki, które pozwoliły mu skorzystać, jeszcze przed naszym rozstaniem, przez zabranie go moim autem do Wiednia, był (obok Kozickiego, Czeszki i Newerlego) jednym z czterech świadków, których powołałem w procesie. Wszyscy oni należeli do partii, ale podczas kiedy pierwsi trzej zachowali się bez zarzutu K(apuś) Koźniewski zadenuncjował, że spotkałem się w Monachium z Tadeuszem Nowakowskim (o czym dowiedział się ode mnie w rozmowie mojej z ambasadorem Kurylukiem), zataił, mimo dopytywań sądu, cel mojego wyjazdu, którym była reperacja auta w Stuttgarcie (jechał z nami monter) insynuując przez to, że wyjazd miał na ceku spotkanie z Wolną Europą, podjął się, nie proszony ani wezwany przez sąd, roli eksperta, stwierdzającego, że nie należało wydawać moich książek, a co najgorzej mierzi - kiedy się z nim nie przywitałem po procesie K(undel) Koźniewski nie śmiał się postarać o wyjaśnienie sprawy" - wspominał pisarz, cytowany w książce Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm.
Proces nagłośniły zachodnie media, w obronie pisarza interweniował u polskiego ambasadora w Waszyngtonie senator Robert Kennedy (Wańkowicz miał wtedy amerykański paszport). 9 listopada sąd uznał Wańkowicza za winnego stawianych mu zarzutów i skazał na trzy lata więzienia, ale na mocy dekretu o amnestii z 20 lipca 1964 roku karę zmniejszono o połowę - do roku i sześciu miesięcy. Do czasu rewizji procesu przez Sąd Najwyższy pisarza zwolniono do domu. Wańkowicz podejrzewał, że władze szukają pretekstu, aby go ułaskawić i po cichu wycofać się z całej afery. Pisarz nie zamierzał im jednak niczego ułatwiać i pakował się, by na przekór PZPR stawić się przed bramą więzienia.
W styczniu l965 roku prokurator generalny Kazimierz Kosztirko w liście do Gomułki podkreślał "demonstracyjną niechęć skazanego do odwołania się od wyroku", co uniemożliwiało polubowne zamknięcie całej sprawy. "Na dodatek Wańkowicz demonstracyjnie nie planuje zwrócenia się do Rady Państwa z prośbą o zastosowanie wobec niego prawa łaski" - alarmował Kosztirko, sugerując dwa rozwiązania: przeprowadzenie badań lekarskich, które pozwoliłyby na odroczenie wykonywania kary ze względu na wiek oskarżonego lub też wydalenie Wańkowicza z kraju jako uciążliwego i niepożądanego obywatela państwa obcego. Tymczasem po Warszawie chodziły plotki, jakoby 72-letni pisarz ze szczoteczką do zębów i ciepłymi gaciami w teczce kilkakrotnie już szturmował wrota więzienia na Rakowieckiej, skąd go odsyłano do domu.
8 stycznia 1965 roku Gomułka zaprosił Wańkowicza na rozmowę. Stało się oczywiste, że Wańkowicz nie musi iść do więzienia ani wyjeżdżać. Proces umorzono, a nazwisko pisarza wróciło na łamy czasopism. Jednak po zakończeniu sprawy z Wańkowiczem władze zaczęły rozprawiać się z innymi intelektualistami, tymi, którzy nie cieszyli się tak wielką popularnością, za którymi nie ujmowali się amerykańscy senatorowie. Represje dotknęły m.in. Stanisława Cata-Mackiewicza, Januarego Grzędzińskiego, Stefana Kisielewskiego, Janusza Szpotańskiego i Pawła Jasienicę.
Warto też przypomnieć, że od 20 listopada 1964 roku przed Sądem Wojewódzkim w Warszawie toczył się proces w sprawie "afery mięsnej", zakończony 2 lutego 1965 roku czterema wyrokami dożywotniego więzienia i jedną karą śmierci - 19 marca 1965 roku w więzieniu mokotowskim powieszono Stanisława Wawrzeckiego, dyrektora Miejskiego Przedsiębiorstwa Handlu Mięsem Warszawa Praga.
16 marca 1990 roku - lat po śmierci Melchiora Wańkowicza - Sąd Najwyższy wydał wyrok uniewinniający. W uzasadnieniu stwierdzono, że zamiarem pisarza nie było "szkodzenie państwu polskiemu", a wiadomości przekazane córce w formie listu i projektu przemówienia nie były fałszywe.