Kwiecień miesiącem pamięci narodowej ustanowiono w czasach tzw. Polski ludowej. Jako pamięć narodową przyjmowano wówczas przede wszystkim pamięć o martyrologii w obozach koncentracyjnych, w których zginęły miliony polskich obywateli. Obozy te wyzwalano na frontach zarówno wschodnim jak i zachodnim od stycznia do kwietnia 1945 roku.
Słusznie, że do upamiętniania obozowej martyrologii wybrano kwiecień, a nie styczeń, czy luty. Wynikało to zapewne z pragmatyzmu podpowiadającego, iż z natury rzeczy smutne akademie przy pomnikach na świeżym powietrzu, w kwietniu będą przyjemniejsze dla uczestników.
Ów miesiąc martyrologii spełniał jeszcze jedną funkcję. Był mianowicie rodzajem świeckiego adwentu przed przypadającym na początek maja radosnym świętem zakończenia wojny, nie wspominając już o samym pierwszym maja. Na tle smutnych kwietniowych akademii dzień zwycięstwa czy piknikowe święto pracy wydawały się obywatelom jeszcze radośniejsze niż w istocie były.
Przy całym swym psychotechnicznym sprycie rządzący w PRL-u, nazwijmy ich umownie „komuniści”, nie ustrzegli się pewnej pułapki. Mam tu na myśli zbrodnię katyńską, która dokonana została właśnie w kwietniu 1940 roku. W czasach Polski ludowej mówienie o tym wydarzeniu mogło mieć miejsce wyłącznie w kontekście jego rzekomego niemieckiego sprawstwa.
Ale nawet jeśli ktoś wówczas przywoływał Katyń podkreślając, że to Niemcy dokonali tam mordu na polskich oficerach, to i tak było to źle widziane i bywało odbierane jako prowokacja. No bo tak uczciwe rzecz biorąc to kto rozsądny mógłby wierzyć w lansowaną przez sowietów wersję katyńskich wydarzeń. Zatem choć o Katyniu każdy gdzieś słyszał, to nie mówiło się o nim w PRL niemal w ogóle. O pozostałych miejscach kaźni Polaków, takich jak Miednoje czy Charków nikt wówczas nie miał pojęcia.
Niemniej dla wielu Polaków pomyślany jako czas na upamiętnienie zbrodni niemieckich kwiecień - miesiąc pamięci narodowej, przez nieuwagę komunistów, stał się także miesiącem pamięci o zbrodni katyńskiej.
Trudno odmówić wspomnianej Polsce ludowej dbałości o politykę historyczną. Oczywiście była to polityka ukierunkowana na fakty i wydarzenia przydatne władzom do utrwalania i uwiarygodniania komunistycznych rządów. Niemniej chętnie wówczas przywoływano maksymę Tukidydesa, iż „narody, które tracą pamięć, tracą życie”. Nie przywoływano natomiast wcale podobnych słów Józefa Piłsudskiego, który napisał, iż „naród bez pamięci niema prawa do przyszłości ani do bytu teraźniejszego”. Paradoksalnie w PRL uznano, że o Piłsudskim należy zapomnieć, bo en blok potępiano całą drugą Rzeczpospolitą, która w roku 1920 ośmieliła się pokonać sowiecką armię.
Tymczasem na wypadek gdyby odstęp czasowy od wymienionych martyrologii działał na nas zbyt znieczulająco XXI wiek do zestawu rocznic klęsk, wyzwoleń i makabrycznych odkryć w miejscach totalitarnych zbrodni, dorzucił nam jeszcze dwa narodowe nieszczęścia: śmierć Jana Pawła II 2 kwietnia 2005 r. i katastrofę prezydenckiego samolotu nad Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 r.
W zasadzie jedno i drugie jak udowodnił nam ówczesny marszałek sejmu Bronisław Komorowski, było do przewidzenia, a mimo to każde z tych zdarzeń było bolesne. Śmierć Jana Pawła II pozbawiła nas Polaków adwokata przed Bogiem. Śmierć prezydenckiej delegacji odarła nas z poczucia względnego bezpieczeństwa. No bo jeżeli dochodzi do takich rzeczy, to znaczy, że wszystko co złego przyjdzie nam w chorej wyobraźni do głowy, de facto jest możliwe.
Zaiste mamy o czym pamiętać przez wiele kwietni.