Trzeba przyznać, że zimowa ofensywa rozpoczęta przez sowieckie armie 12 stycznia 1945 roku zaskoczyła Niemców, którzy sądzili, że Rosjanie zaatakują raczej wiosną. Postępy armii czerwonej zagroziły śląskiemu okręgowi przemysłowemu.
Te fabryki, które się do tego nadawały zostały już wcześniej przewiezione w głąb Niemiec, jednakże na przełomie 1944 i45 roku okazało się, że niemieckim zakładom zbrojeniowym dramatycznie brakuje rąk do pracy.
Wobec tego w obliczu sowieckiej ofensywy postanowiono ewakuować wszystkich nadających się do pracy więźniów z obozów koncentracyjnych. Ponieważ jednak obozy koncentracyjne służyły przede wszystkim wyniszczeniu zgromadzonych w nich ludzi, więźniowie otrzymywali nędzne wyżywienie, a jednocześnie zmuszano ich do niewolniczej pracy ponad siły. W efekcie wielu z nich w krótkim czasie umierało z wycieńczenia, a ci co potrafili w tych warunkach przeżyć, często nie nadawali się do długiej pieszej wędrówki, którą przewidzieli dla nich niemieccy „nadludzie”.
Zaczęło się od ewakuacji obozu koncentracyjnego w Auschwitz, ale wkrótce do pędzonych śląskimi drogami wynędzniałych więźniów z Oświęcimia dołączyli inni z setek, jeśli nie tysięcy rozmaitych – mniejszych i większych obozów na Górnym Śląsku.
W samym Auschwitz do ewakuacji wybrano blisko 60 000 więźniów, których podzielono na 500-osobowe kolumny marszowe. Każdej grupie towarzyszył oddział SS-manów, którzy brutalnym terrorem usiłowali utrzymywać jak najszybsze tempo marszu. Największa grupa ruszyła przez Pszczynę na zachód, aż do Rybnika i Wodzisławia Śląskiego. Jednak inne kolumny przez Śląsk Opolski dotarły do Wrocławia, a nawet do obozu Gros-Rosen w Rogoźnicy na Dolnym Śląsku.
Maszerujący więźniowie poddawani byli okrutnemu terrorowi: zabijano ich za każde opóźnienie w marszu, za upadek, nawet za próbę wyjścia z kolumny w celu załatwienia potrzeby fizjologicznej można było zostać zabitym na miejscu. Wielu więźniów padało z wyczerpania. Na drogę otrzymali niewielką ilość prowiantu, który większość zjadła zaraz po wyjściu z Oświęcimia. Nie posiadając ciepłej odzieży, bez jedzenia i najczęściej bez dachu nad głową w czasie nocnych postojów więźniowie padali setkami.
Za kolumnami marszowymi podążały specjalne komanda SS-manów mające za zadanie dobijać pozostawionych na drodze więźniów. Otrzymali oni rozkaz aby w pobliżu zabudowań mieszkalnych zabijać więźniów bez użycia broni palnej, aby nie niepokoić mieszkańców.
Do zbiorowych egzekucji maszerujących więźniów doszło w Ujeździe, w okolicach Głuchołaz oraz na trasie między Blachownią Śląską a Kędzierzynem, gdzie miało zginąć około 1000 osób. Ewakuację zarządzono również w obozie w Sławięcicach, okazało się jednak, że do marszu zdolnych jest stosunkowo niewielu więźniów. Najsłabsi zostali w barakach, które podpalono, innych idących zbyt wolno zastrzelono wkrótce po opuszczeniu obozu.
Pełnej liczby ofiar tej tragicznej ewakuacji zapewne nigdy nie poznamy. Zachowały się natomiast wspomnienia tych, którzy ten straszny marsz przeżyli, a wśród nich pamiętnik francuskiego członka ruchu oporu skazanego na pobyt w obozie koncentracyjnym w Jaworznie Teodora Hennequin, któremu w końcu po przejściu kilkudziesięciu kilometrów udało się z owej hekatomby uciec w okolicach Ujazdu.
Zanim jednak doszło do tej ucieczki, trzeba było pokonać wiele trudności, przede wszystkim strach. Tak wspomina ten marsz Teodor Hennequin: „Znów maszerujemy całą noc, Jeśli nasze nogi poruszają się jeszcze to z refleksu mimowolnego, jak również przez niebywały wysiłek woli. Ta wola podtrzymywana jest wystrzałami, które teraz powtarzają się co chwilę. Więźniowie, którzy padają z wygłodzenia są coraz liczniejsi. Pozostawiamy za sobą stosy trupów, które wytyczają tę straszliwą kalwarię. Krajobraz nie zmienił się, zimno także nie, jest teraz minus 24 stopnie. Mój brat zaczyna mieć poważne odmrożenia, zasypia w czasie marszu, aby go wybudzić opowiadam wszystkie znane mi historie. A przede wszystkim opowiadam mu o konieczności ucieczki, która jeszcze może uratować nam życie. Wygląda na to, że wreszcie go przekonałem.”