Przez myśl przemknęły mi takie odpowiedzi jak zauroczenie, pasja czy namiętność, ale szybko wszystko sprowadziło się do ultymatywnego pojęcia: miłość.
Tak, kocham piłkę nożną miłością bezwarunkową i najszczerszą, tylko nigdy wcześniej tak tego nie wyrażałem. Jaki czas jest jednak lepszy na podobne wyznania, jeśli nie miesiąc z największą futbolową imprezą na świecie.
Powodów tej miłości mógłbym wyliczać wiele, lecz w ten szczególny mundialowy czas jeden z nich, za to kluczowy, musi się wysunąć przed wszystkie pomniejsze. Otóż nie ma współcześnie dyscypliny sportu, zjawiska społecznego ani idei, bądź nawet religii, która tak łączyłaby ludzi ponad podziałami, jak futbol.
Podczas mundialu ziemia zmienia się w jedną wielką piłkę, mistrzostwa przykuwają uwagę miliardów ludzi, wywołują w nich skrajne emocje, spychają na plan dalszy codzienne spory a nawet niektóre osobiste dążenia. Kibice stanowią wówczas dominującą grupę na globie – zarówno w krajach, które uczestniczą w mistrzostwach, jak i w tych, których reprezentacje nie przebrnęły przez eliminacje.
Podczas meczów Polski w naszym podzielonym społeczeństwie nikt nie pytał nikogo o poglądy i sympatie – biało czerwony szalik, koszulka w narodowych barwach lub po prostu obecność w strefie kibica czyniły wszystkich przyjaciółmi i budowały wspaniałą wspólnotę emocji. Kto kibicował reprezentacji w szerszym gronie, ten wie jak niezwykłe to uczucie.
A nawet to kibicowanie domowe, rodzinne lub indywidualne pozwala poczuć się członkiem ferajny. Nie tylko w trakcie meczów, ale także na ulicy, gdy w codziennym pędzie mijamy samochody ozdobione biało-czerwonymi chorągiewkami.
Choć chlubimy się swym patriotyzmem, jako naród nie jesteśmy tu wcale żadnym wyjątkiem. 17 czerwca w Mexico City, stolicy Meksyku, sejsmografy odnotowały sztuczne trzęsienie ziemi, do którego doszło dokładnie w chwili, gdy Hirving Lozano zdobył bramkę w meczu z Niemcami. Zjawisko potwierdzili sejsmolodzy z Chile, a za jego przyczynę zgodnie uznano jednoczesny podskok radości w wykonaniu milionów mieszkańców Meksyku.
Na Islandii mecz reprezentacji wyspy z Argentyną oglądało w telewizji 99,6 procent wszystkich widzów.
„Reszta była na stadionie” – zażartował na twitterze Alfred Finbogason, strzelec bramki dla przesympatycznej drużyny Wikingów.
A widzieli państwo tego irańskiego kibica, któremu po ostatnim gwizdku sędziego w meczu z Portugalią, po wymalowanej w perskie barwy narodowe twarzy, ciekły najszczersze łzy smutku? Faceci nie płaczą, w kulturze islamskiej tym bardziej, ale piłka nożna łamie i ten stereotyp.
Czymże wobec łez dorosłych mężczyzn, są łzy dzieci: tego chłopca ubranego w argentyńską koszulkę, który rozbeczał się z nieokiełznanej radości, gdy wczoraj Marcos Rojo w 86 minucie meczu z Nigerią wyprowadził Albicelestes na prowadzenie, dając im drugie życie na rosyjskim mundialu. A scena z płaczącym chłopcem w biało-czerwonych barwach, którego po niedzielnym meczu z troską pocieszali siedzący obok Kolumbijczycy?
Żadne inne wydarzenie nie jednoczy ludzi w takim stopniu i skali, jak mundial. Piłka nożna jest najwspanialszym wspólnym mianownikiem dla współczesnego świata. Ani igrzyska olimpijskie, ani żadne inne wydarzenie sportowe i pozasportowe, nie wywołuje takiego zainteresowania i emocji u tak wielu ludzi jednocześnie.
To tylko miesiąc raz na cztery lata, ale jakże wyjątkowy i uzasadniający to, co kibice czują do piłki na co dzień: pełną najpiękniejszych emocji miłość. Miłość, która ma wszystkie możliwe kolory skóry, wierzy we wszystkich bogów tego świata i wyznaje najbardziej nawet sprzeczne ze sobą poglądy oraz wartości.
Bo piłka nożna wszystkie te podziały przyćmiewa i pod tym względem jest uniwersalnym fenomenem, który warto docenić przynajmniej w czasie mundialu, nawet jeśli pasję do futbolu podziela się tylko częściowo lub wcale.