Miała być opowieść, która zrodziła się z gniewu i upokorzenia, a zabrakło mi w tej realizacji zarówno tego pierwszego, jak i drugiego pierwiastka. Rzecz dzieje się w Galicji, mamy rok 1846. Na scenie drewniane rusztowanie, zbite na wzór dachu stodoły stojącej gdzieś w Smarzowie, koło Tarnowa. Na ubitej ziemi migawka, po migawce Jakób Szela się żeni. Jakób Szela odkrywa niewierność kobiety. Jakób Szela zabija. Jakób Szela jedzie z posłaniem. Jakób Szela wyśmiany. Jakób Szela wraca z niczym. Jakób Szela. Jakób Szela... Migawki przechodzą w migawki, a widzowi brakuje punktu zaczepienia, szansy powędrowania z aktorami, bohaterami, historią. Mocna rockowa muzyka ma podgrzewać i szarpać i wskazywać drogę, która we mgle i w oparach gdzieś ciągle ginie.
Język Brunona Jasieńskiego wcale nie ułatwia dotarcia do sensu słów i akcji. Aktorzy dwoją się i troją walcząc z poematem, z przestrzenią i kolejnymi scenami. Trzeba im oddać sprawiedliwość, że starają się przebić ścianę między spektaklem i widownią... i wtedy przedstawienie się kończy, a wielu widzów zostaje z pytaniem „po co?”.
Bruno Jasieński napisał poemat, by pokolorować Jakuba Szelę, odczernić, odbielić i uszarzyć. Spojrzeć na niego jak na człowieka, a nie jak na mit, legendę czy potwora. Michał Kmiecik, sięgając po ten tekst współcześnie, (mogę się tylko domyślać) – chciał pewnie pokazać tkwiący w nim potencjał bomby zegarowej. Dlaczego jednak wychodząc ze spektaklu mam wrażenie, że nikt jej nie podłączył?
Teatr Śląski w Katowicach
Bruno Jasieński
„Słowo o Jakóbie Szeli”
reżyseria: Michał Kmiecik