Jak zawsze, spór udało się załagodzić i nie bardzo już dziś pamiętamy, o co dokładnie poszło tym razem. Ale warto ten konflikt przypomnieć, bo miał swój rynkowy kontekst.
Statystycznie rzecz wyglądała kiepsko: na 183 przychodnie podstawowej opieki zdrowotnej w naszym regionie kontraktów nie podpisało aż 115, co sytuowało nas tuż obok województwa lubuskiego. W dwóch najmniejszych regionach lekarze zagrali najostrzej, bo też akurat w tych województwach Porozumienie Zielonogórskie ma najsilniejsze struktury. W powiecie strzeleckim na 80 tysięcy pacjentów czekały raptem dwie przychodnie.
Przesłanie rządzących było tym razem jasne: to pacjent wybiera sobie lekarza i skoro wybrany wcześniej lekarz nie chce go przyjąć, to może sobie znaleźć innego medyka. Łatwiej powiedzieć niż zrobić, choć były tego rodzaju inicjatywy: znalazły się w regionie szpitale, które skorzystały z okazji i otworzyły własne przychodnie POZ, konkurencyjne wobec już istniejących, ale chwilowo zamkniętych.
Kompromis tradycyjnie zawarto, ale przy okazji oczywistej debaty o problemach służby zdrowia pojawiły się nowe wątki. Przede wszystkim zaczęto mówić o tym, że lekarze rodzinni nam się starzeją, bo to ta specjalność, gdzie z naturalną wymianą pokoleniową jest najgorzej. Co znaczy, że apele o szukanie innego medyka mogą brzmieć jako tako racjonalnie w dużych miastach, ale na prowincji, gdzie od lat wszyscy chodzą po receptę do tej samej pani doktor Ewy, są czystą abstrakcją. Bo nikogo poza nią nie ma.
Mamy też ciąg dalszy. Wśród różnych pomysłów na przyśpieszenie rozwoju województwa właśnie w roku 2015 pojawił się projekt uruchomienia wydziału medycznego na Uniwersytecie Opolskim. Bo skoro lekarzy nam brakuje, musimy ich sami wykształcić. To dziś jeden z tematów numer jeden publicznej debaty i nie ma chyba lokalnego polityka, który by się pod nim nie podpisał.