Steven Wilson może zawsze liczyć na polskich fanów. Ikona progresywnego rocka zagrała we Wrocławiu
Kiedy po raz pierwszy przyjechał do Polski 21 lat temu, dowodzeni przez niego Porcupine Tree nie byli jeszcze kultową formacją. Zespół promował wydany rok wcześniej album „Signify”. Płyta uważana za jedno z najważniejszych wydawnictw formacji okazała się przełomowym dziełem, które rozpoczęło ekspansję twórczości Jeżozwierzy na Europę. Polska była jednym z pierwszych krajów, gdzie doceniono twórczość Porcupine Tree i ich charyzmatycznego lidera. Od tego czasu Steven Wilson zagrał u nas w różnych konfiguracjach około 45 koncertów! Kiedy rozwiązał popularnych „Porków”, to właśnie w Polsce zadebiutował koncertowo jako solowy artysta. Promował wtedy rewelacyjny „Grace For Drowning” i oczywiście odwiedza nas regularnie przy okazji kolejnych tras koncertowych.
Nie inaczej jest przypadku tournée promującego zeszłoroczny „To The Bone”. Koncert we Wrocławiu był trzecim przystankiem w Polsce podczas aktualnej trasy. W lutym mogliśmy posłuchać nowego materiału w Poznaniu i w Zabrzu. Repertuar wrocławskiego koncertu był więc siłą rzeczy zbliżony do wcześniejszych występów. Nie obyło się jednak bez niespodzianek. Mnie najbardziej ucieszył zagrany na otwarcie drugiej części koncertu „Don’t Hate Me” z repertuaru Porcupine Tree z powalającym psychodelicznym mostem. Wycieczek w stronę repertuaru kultowej grupy było znacznie więcej. Dominowały utwory z płyt „In Absentia” i „Deadwing”, które doczekały się w tym roku wznowień na winylu i kompakcie.
Rzecz jasna koncerty Stevena Wilsona to przede wszystkim jego solowa twórczość. „To The Bone”, czyli jedno z jego najbardziej popowych wydawnictw znakomicie sprawdza się na żywo. Chociaż ze względu na wielkość Hali Stulecia trudno było mówić w zeszły czwartek o intymnej atmosferze w trakcie koncertu, lekko ospała publiczność zdecydowania ożywiła się podczas cudownie chwytliwego „Permanating”, które może przywodzić na myśl największe dokonania ABBY i Electric Light Orchestra. Najnowsza płyta Wilsona to jednak pełne spektrum emocji. Nie zabrakło więc poruszających „Refuge” i „Song Of Unborn” czy hipnotycznego „Song Of I”.
I to moim zdaniem jest klucz do sukcesu i artystycznej długowieczności Stevena Wilsona. Przypomniał, że „progresywny” powinno oznaczać „różnorodny” i przywrócił temu odłamowi rocka jego eksperymentalny i niepokorny charakter, pozbawiając go przy okazji snobistycznej otoczki. Podczas jego koncertów po prostu nie da się nudzić. Poza tym ma nosa do znakomitych współpracowników. W jego składzie są zarówno weterani jak basista Nick Beggs, jak i talenty, które pomógł odkryć. Choć grający na perkusji Craig Blundell to bardzo uznany pedagog muzyczny, to właśnie dzięki Wilsonowi usłyszał o nim świat melomanów. Aktualnie wyrasta na jednego z najbardziej rozchwytywanych muzyków sesyjnych w branży. Odwiedził nawet Opole. Jesienią zeszłego roku zagrał na Festiwalu Perkusyjnym w składzie giganta basu Stu Hamma.