Korea Płd./ Media: dyplomata, który zbiegł z Korei Płn., mówi o braku nadziei w czasach Kima
Ri Il-kyu, który był radcą do spraw politycznych w ambasadzie Korei Północnej na Kubie, powiedział w wywiadzie dla "Chosun Ilbo", że podjął decyzję o ucieczce w wyniku frustracji i gniewu z powodu tego, co nazwał niesprawiedliwą oceną jego pracy przez MSZ w Pjongjangu i odrzuceniem jego prośby o wyjazd na leczenie w Meksyku.
"Nie mogłem znieść reżimu Kim Dzong Una, który roztrwonił setki milionów dolarów na rozwój broni nuklearnej i rakietowej, zamieniając 25 milionów ludzi we współczesnych niewolników" - powiedział w rozmowie publikowanej w częściach na łamach portalu Chosun Daily w bieżącym tygodniu.
"Poważnie rozważałem ucieczkę od połowy lipca 2023 r. i dokonałem tego na początku listopada. W ciągu tych trzech miesięcy schudłem 7 kg" - wspominał. "Sześć godzin przed ucieczką poinformowałem żonę i dziecko, nie wspominając o Korei Południowej, zamiast tego zasugerowałem, że zamieszkamy za granicą" - dodał.
Ri nie ujawnił, w jaki sposób uzyskał paszporty, które przetrzymywane są w ambasadzie, żeby nie zniweczyć prób ucieczki innych osób.
"Godzina czekania przy bramce na lotnisku wydawała mi się wiecznością. Po raz pierwszy żarliwie modliłem się do Boga o ochronę mojej rodziny - zrozumiałem, dlaczego ludzie w coś wierzą" - powiedział.
Ri opisał urzędników północnokoreańskiego MSZ jako "żebraków w krawatach", ujawniając, że jego pensja wynosiła zaledwie 0,30 USD. "Kiedy pracowałem za granicą (bez przydziałów), moja pensja nieco wzrosła, ale wciąż nie była wystarczająca - powiedział. - Podczas mojego pobytu na Kubie otrzymywałem 500 dolarów (niespełna 2 tys. złotych) miesięcznie." Aby związać koniec z końcem, handlował cygarami.
Zapytany o spotkanie z dyktatorem, Ri przyznał, że zna go osobiście.
"Piłem z nim herbatę. Prywatnie Kim Dzong Un jest zwykłym człowiekiem. Z bliska nie można oprzeć się wrażeniu, że jego ciśnienie krwi musi być bardzo wysokie: jego twarz jest zawsze czerwona, jakby pił, nawet bardziej czerwona niż w telewizji. Wygląda prawie jak Indianin".
Ri potwierdził, że dyktator pokazywał się publicznie ze swoją córką, Kim Dzu Ae, odkąd była małym dzieckiem. "Gdy miał dobry humor", przyprowadzał ją na spotkania w Drugiej Akademii Nauk Przyrodniczych, gdzie prowadzone są prace nad rozwojem broni jądrowej i rakietowej, i mówił: "Pokażę wam moją księżniczkę" - przywołał wspomnienia innych osób.
Zdaniem obserwatorów Korei Płn. i południowokoreańskich służb wywiadowczych Kim Dzu Ae jest najbardziej prawdopodobną następczynią dyktatora.
"Osobiście uważam to za mało prawdopodobne - wyznaje Ri. - Absolutna władza i cześć wymagają aury tajemniczości. Biorąc pod uwagę, że jest tak wyeksponowana, nie wiem, jak może istnieć jakakolwiek tajemniczość lub szacunek wobec niej." Dodał, że myśl o kłanianiu się takiej osobie jest "nie do zniesienia, wielu Koreańczyków pewnie też tak czuje".
"Mieszkańcy Korei Płn. pragną zjednoczenia nawet bardziej niż obywatele Południa. Powód jest prosty: żyją w ubóstwie" - powiedział Ri, dodając, że "pod rządami Kim Dzong Una nie ma nadziei".
Pod koniec ub.r. Kim Dzong Un ogłosił, że rządzone przez niego państwo nie będzie już dążyć do pojednania i zjednoczenia z Koreą Południową. Zdaniem Ri Kim zrobił tak z obawy przed rosnącą nadzieją obywateli na pojednanie.
"Pomimo ścisłej kontroli i kar popularność południowokoreańskiej popkultury nie zmalała. Poprzednie pokolenia przynajmniej utrzymywały zjednoczenie jako najwyższy priorytet narodowy (...) Kim Dzong Un w okrutny sposób zgasił nawet tę nadzieję" - podkreślił Ri.
Krzysztof Pawliszak (PAP)
krp/ akl/