Wojna zastała go w Argentynie, gdzie w połowie lat trzydziestych wyemigrowała jego rodzina. Ale on chciał się bić. To dlatego w 1942 roku przypłynął do Belfastu na pokładzie statku Highland Monarch. Wkrótce zaczął brać udział w pierwszych lotach treningowych. Podczas jednego z nich przeżył katastrofę. Bardzo poparzył sobie twarz, próbując pomóc uciec koledze z wraku.
Poparzenia udało się jednak usunąć, bo Polak trafił pod opiekę nowozelandzkiego doktora Archibalda McIndoe. Eksperymentalna terapia się powiodła. Lotnicy, którzy jej się poddali, tworzyli tzw. "Klub Królików Doświadczalnych" ("Guinea Pig Club") - grupę wsparcia. "Są tu szaleni Australijczycy. Są Francuzi, są Czesi i Polacy, a nawet paru Jankesów" - tak brzmiał hymn grupy.
Jan Stangryciuk mógł więc walczyć dalej. Jako tylny strzelec wziął udział w kilkunastu misjach nad terytorium Niemiec. Po wojnie był kontrolerem lotów. "Pokazał ogromną odwagę i wytrwałość, przez całe swoje życie" - napisał na Twiterze ambasador RP w Londynie, Piotr Wilczek.
Trzy lata temu Jan Stangryciuk odebrał w londyńskiej ambasadzie nominację na pierwszy stopień oficerski podporucznika. Prezydent Andrzej Duda przyznał mu Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.
Jan Stangryciuk wielokrotnie podkreślał, jak ważna jest pamięć. I z zadowoleniem dodawał, że ma poczucie, że jest podtrzymywana. "Tyle lat upłynęło, ale historia nie jest zapomniana" - mówił Polskiemu Radiu w 2019 roku.