40 minut po północy 6 października 1971 r. mieszkańcy okolic Wyższej Szkoły Pedagogicznej, których zbudził huk eksplozji, wybiegli na ulice.
– Mój syn był wtedy mały i właśnie skończyliśmy go karmić. Położyłem się do łóżka, ale nie zdążyłem zasnąć. Usłyszałem potężny huk. Myślałem, że eksplodowały jakieś zbiorniki z gazem albo innym paliwem. Nikt dokładnie nie wiedział, co się stało – wspominał Czesław Szymański, który wówczas mieszkał przy ul. Oleskiej.
O tym, co się stało, Ryszard Pietrzak dowiedział się dopiero rano, w sklepie, gdy kupował bułki. – To był dla mnie szok – mówił.
Wybuch zniszczył aulę, uczelniane archiwum, bibliotekę i bufet. Wysadzoną aulę mogli oglądać tylko pracownicy WSP. Wszystkich od razu zaangażowano do odgruzowywania. Pracowali przy nim także bracia Jerzy i Ryszard Kowalczykowie. Wszystko odbywało się pod baczną obserwacją milicjantów. Funkcjonariusze sprawdzali czy ktoś nie chowa czegoś po kieszeniach. Uczelnia była obstawiona mundurowymi w ciągu dnia i nocą.
– Były różne teorie spiskowe, że samolot zrzucił bombę, że gaz eksplodował… Szybko jednak służby dochodzeniowe stwierdziły, że to był zamach – zauważa Ryszard Kowalczyk.
Dla ówczesnych władz nie liczyły się koszty poszukiwania sprawców. Edward Gierek rzucił do Opola setki funkcjonariuszy i dziesiątki oficerów dochodzeniowych. Inwigilowano wszystkich, którzy mogli mieć cokolwiek wspólnego z zamachem. SB nie opuszczało pracowników uczelni na krok. Jeżdżono za nimi w delegacje służbowe, do Świerku pod Warszawą czy do Białegostoku.
Na WSP pracował człowiek o nazwisku Wodyński, który miał przeszłość w AK, walczył też u Andersa. Pracował w magazynie. Podejrzenie padło na niego. Zatrzymano go, ale do niczego się nie przyznał. Żeby uzasadnić jego zatrzymanie zarzucono mu, że coś zginęło z magazynu, jakieś drobiazgi. Musiał odpowiedzieć za niedopełnienie obowiązków.
Akcja otrzymała kryptonim „Mrowisko”. Śledztwo objęło cały kraj, kontrolowano wszystkie zakłady, w których produkowano materiały wybuchowe. Śledczy po eksplozji znaleźli nietypowe przewody, co pozwoliło na zawężenie grona podejrzanych. Do gry wprowadzono agentkę o pseudonimie „Kaśka”, która nawiązała bliskie relacje z Jerzym Kowalczykiem. Kropkę na „i” postawiono dzięki dowodom zdobytym dzięki podsłuchowi zamontowanemu w mieszkaniu Kowalczyków.
Kowalczyków zatrzymano pod koniec lutego 1972 r. Najpierw trafili do komendy przy ul. Powolnego. Potem wywieziono ich do Warszawy na Rakowiecką, gdzie prowadzono wszystkie przesłuchania. Śledztwo formalnie prowadziła Prokuratura Wojewódzka w Opolu. Faktycznie postępowanie nadzorowała warszawska Służba Bezpieczeństwa. Bracia nie mieli kontaktu z sobą. Pierwszy raz zobaczyli się dopiero na procesie.
– Fizycznie mnie nie bili, ale byłem trzymany w celi, gdzie obok chodził potężny wentylator i unosił się okropny smród. Przez tydzień nie spałem. Kazali mi siadać w rogu sali przesłuchań, gdzie prawdopodobnie stosowali wobec mnie infradźwięki. Gdy tylko tam siadałem, zaczynało mi rozsadzać głowę – wspomina Ryszard Kowalczyk.
– Przez długi czas mój klient nic nie mówił. Nagle stała się dziwna rzecz. Wystąpiło coś, co powodowało, że chciał gadać i gadać. Podejrzewam, że zastosowano wobec niego jakieś środki chemiczne – opowiada opolski adwokat Cyryl Ratajczak.
Posłuchaj odcinka nr 8: