Powstają więc coraz to nowe koncepcje ratowania regionu z demograficznej zapaści, choć na razie nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ta batalia o przyrost naturalny prowadzona jest wyłącznie na urzędowych biurkach, a nie tam, gdzie jej najwłaściwsze miejsce, to znaczy w łóżku.
Co proszę, panie realizatorze? Że na biurku też można? Owszem, ale nie rozwijajmy tematu, bo nie ma jeszcze dwudziestej drugiej...
Ja nie chcę się spierać z mądrymi naukowcami, zawsze jednak zastanawia mnie to wyciąganie zbyt prostej zależności między liczebnością danego narodu, a jego zamożnością. Weźmy Norwegię i Nigerię, brzmienie nazwy podobne, zwłaszcza gdy ktoś sepleni, a jakie różnice.
Taka Norwegia ma zaledwie pięć milionów mieszkańców, dwa razy mniej niż mieszka w samej tylko stolicy Nigerii, która jak się nazywa, Jasiu? Tak, Lagos...
A poza stolicą tego afrykańskiego kraju mieszka jeszcze 160 milionów obywateli. I teraz pytanie do Ciebie słuchaczu: gdzie wolałbyś żyć – w Norwegii czy w Nigerii?
Albo taka Szwajcaria: siedem milionów ludzi, a żyje im się jak u pana Boga za piecem. A w Tadżykistanie, który też ma siedem milionów nie ma nawet za czym w piecu napalić, a zresztą i tak go ukradła ruska mafia.
No i przeraża mnie trochę ta powszechna tęsknota za tłumem. Chcemy, aby było nas coraz więcej, a już w „Opolskim kwitnącym” nie ma gdzie postawić auta w mieście, które jest bez granic. W innych miastach też zresztą kłopot.
Może zatem sedno komfortu życia leży nie w tym, nad iloma obywatelami sprawuje się władzę, lecz w tym, jak się ją sprawuje.