To temat w sam raz na felieton w wigilię Trzeciego Maja, bo właśnie wchodzimy w stan patriotycznej zadumy. Przynajmniej kalendarzowo.
Oby ta wojna nie wybuchła, bo kilka dni temu okazało się, że polski żołnierz może odmówić udziału w wojnie. Póki co, prowadzonej za granicami kraju, ale przecież wszystko jeszcze przed nami.
Dziś wojak, zanim wyjedzie na misję, podpisuje zgodę. W każdej chwili może się z niej wycofać. I korzysta z tego obficie. Nasze wojsko ma problem ze skompletowaniem niemal każdej zmiany w Afganistanie. Skutek jest taki, pisze wybitny znawca tematyki wojskowej Marcin Górka, że trudno jest sformować jednolite oddziały z żołnierzy, którzy na co dzień ćwiczą ze sobą w kraju.
Jeżeli żołnierze uznaniowo traktować mogą wykonywanie zadań, to co się stanie, jeśli dojdzie do zagrożenia bezpieczeństwa kraju? Albo w czasie klęsk żywiołowych? - pytają sztabowe głowy, a ja tu ze strachem za nimi powtarzam.
Żołnierz, który nie chce wyjechać, powinien ponosić konsekwencje. Także finansowe, bo podatnik płaci za jego wyszkolenie. W brytyjskim, zawodowym wojsku kto odmówi wyjazdu, musi się liczyć z utratą etatu. Podobnie w USA, gdzie po przeszkoleniu niemal każdy wyjeżdża na misję. A poborowa - podkreślam, poborowa! - armia turecka wysyła do Afganistanu żołnierzy "na rozkaz" - nie można odmówić.
Czy zatem jeżeli ktoś kiedy - odpukać - zaatakuje Polskę, to nasi oficerowie cofną swą zgodę na udział w niej? Nie pójdą się bić? Celowo mówię o oficerach, bo był i taki, który aż dwa razu bawił się z ojczyzną w ciuciubabkę, odmawiając w ostatniej chwili wyjazdu na misję. A miał być tam dowódcą całego naszego kontyngentu. Bo to był... generał.
A może w razie „W” weźmie się w kamasze rezerwistów? Ale tylko tych do 67 roku życia.