A więc dziś widelec wbijamy w informatyczne bezpieczeństwo narodowe. I ciach, bierzemy je na ząb!
Generał Stanisław Koziej, szef samego Biura Bezpieczeństwa Narodowego, która o nazwa gdy tylko ją wymawiam, przyprawia mnie o dreszcze szacunku, zapytany o to, dlaczego hakerzy z grupy anty-ACTA tak łatwo włamali się na strony rządowe, a właściwie nawet nie musieli się włamywać, bo wystarczyło wpisać login "admin", co
można porównać do pozostawienia klucza już nawet nie pod wycieraczką, lecz wręcz na niej, odparł co następuje: ...
... tu robię pauzę... a gdybym miał perkusje, zrobiłbym tak zwany tusz, jak w cyrku, dla podkręcenia emocji...
... no więc odparł generał, że władza nie może się odcinać kodami i szyframi od rozmowy z opinią społeczną.
Nie wiadomo, śmiać się czy płakać. Przecież te kody i szyfry nie broniły dostępu do treści stron rządowy, lecz do mechanizmów umożliwiających manipulowanie nimi. I to mówi generał odpowiedzialny za spokojny sen narodu. To pewnie przez takich jak Koziej ja tak fatalnie ostatnio sypiam. Oto człowiek, który bełkotem objaśnia kardynalne niedopatrzenie w zabezpieczeniach.
Nie ma się co dziwić że nie wciąż nie ma centralnego systemu usług medycznych i tym podobnych, a równie ważnych rejestrów, które – co kiedyś już tu mówiłem – chłopcy od Zuckerberga zrobiliby w tydzień za pizzę i zgrzewkę coli.
Kody są proste, zabezpieczenia dziecinne, a rządowe systemy informatyczne wciąż w ciemnej... w ciemnej norze... bo władza traktuje stanowiska w tej sferze swoich wpływów jako wabik i nagrodę. Marchewkę, którą może nagradzać swoje różne młodzieżówki i krewnych królika. Nie szuka do obsługi sieciowej i ochrony tejże wysokiej klasy specjalistów, tylko wiernych żołnierzyków w garniturach. Takich gogusi z nowego ZSMP, czy jak się tam teraz te partyjne przedszkola nazywają.