Do domów rozjeżdżali się też pozostali działacze. Jałowiecki wraz z Franciszkiem Szelwickim, późniejszym posłem AWS, poszli na dworzec wspólnie z grupą wrocławską, w której był m.in. Władysław Frasyniuk. Po północy, na stacji w Bydgoszczy, przesiadali się do pociągu jadącego do Wrocławia. Wtedy dowiedzieli się, że wprowadzono stan wojenny.
Zaczęli się zastanawiać, co robić dalej. Mimo wszystko postanowili wrócić do domów. Opozycjoniści z Wrocławia wysiedli przed dworcem głównym. Opolanie liczyli na to, że w stolicy Dolnego Śląska ich nie znają i dojechali do końca. Już w Opolu, Jałowiecki wyskoczył z pociągu przed dworcem, by uniknąć spotkania z panami z SB. Tam w zapalonym samochodzie czekał już na niego kolega. Tak zaczęła się pięciomiesięczna odyseja Jałowieckiego.
Później dowiedział się, że jego dom był obstawiony już od szóstej rano. Ukrywał się w mieszkaniach u nieznajomych, ponieważ wszystkie mieszkania znajomych były namierzone przez SB.
- Musieliśmy działać. A żeby działać, musieliśmy się spotykać i wówczas wpadaliśmy. Ale trzeba było pokazać, że Solidarność żyje i dlatego wydawaliśmy różne pisma. "Sygnały" przemieniliśmy w "Sygnały wojenne" – opowiada Stanisław Jałowiecki.
Podczas pięciu miesięcy ukrywania się Jałowiecki spotkał się z żoną tylko trzy razy. Wszystkie spotkania możliwe były dzięki pomocy znajomych, wszystkie trwały bardzo krótko. Pierwszy raz poza Opolem. Drugi raz w mieszkaniu przy Piastowskiej. Trzeci raz na rynku w Tarnowskich Górach. Trzeci i ostatni raz. Obława nadeszła z czterech stron. Do Opola Jałowieckich przewieziono w osobnych sukach, pod eskortą. Następne trzy miesiące pan Stanisław spędził w piwnicy komendy milicji przy Powolnego.
Po latach Jałowiecki przyznał, że wówczas bał się o żonę, o dzieci. Sąd skazał go na 10 miesięcy więzienia. Po wyjściu, nadal był nękany przez SB i zdecydował się na emigrację. Pracował w Radiu Wolna Europa. Wrócił do Polski dopiero w 1994 r. Cztery lata później został pierwszym marszałkiem województwa opolskiego z ramienia AWS. W 2004 r. został opolskim eurodeputowanym z listy Platformy Obywatelskiej.
Trudne chwile w życiu Stanisława Jałowieckiego nie skończyły się wraz z upadkiem PRL. Przeszłość dosięgła go także w III RP. W 2007 r. prawomocnie uznano go za kłamcę lustracyjnego. Sąd lustracyjny oparł się na esbeckim raporcie z 1973 r., według którego Jałowiecki został zwerbowany przez SB w Katowicach jako socjolog i dokonał analizy trzech ulotek.
- Nie umieścił tego w oświadczeniu lustracyjnym i to był jego błąd – tłumaczył sędzia. - Nie był tajnym donosicielem SB, więc trudno porównać jego postępowanie z postępowaniem tych, co kilkanaście lat donosili bezpiece.
Z tym werdyktem nigdy się nie pogodził. Nie chciał już jednak walczyć dalej, ale jego żona wynajęła prawników i złożyła skargę do Trybunału w Strasburgu. Trybunał uznał, że proces Jałowieckiego był nierzetelny i niezgodny z przepisami Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Dzisiaj nie można go już nazywać kłamcą lustracyjnym.
- Można by powiedzieć, że wszystko jest niebyłe. Ale co przeżyłem, to przeżyłem – mówi Stanisław Jałowiecki.