- Może rzeczywiście pamięć ludzka wypiera nieprzyjemne wspomnienia - mówi była pracownica sekretariatu Zarządu Regionu NSZZ „Solidarność” Śląska Opolskiego, jedna z wielu internowanych działaczek. Razem z Elżbietą Gajdą, Wiesławą Grycner, Ireną Winiarską, Lidią Kubiczek, Bożeną Poliwodą i Heleną Wojtowicz trafiły najpierw do aresztu przy ulicy Sądowej w Opolu.
- Internowałam się dobrowolnie. Byłam w sanatorium. Do domu wróciłam w niedzielę, już po wprowadzeniu stanu wojennego. Tam dowiedziałam się, że przyjechała po mnie ekipa: 2 mundurowych, 2 cywili i kobieta. Spakowałam więc najpotrzebniejsze rzeczy, potrzebne na 48 godzin, bo nikt nie przypuszczał, że mogę być zatrzymana na dłużej, i sama zgłosiłam się na Korfantego. Zaskoczyłam i ubawiłam aresztowanych wcześniej, którzy już byli na Sądowej, ale też mogłam przekazać im wiele informacji - wspomina.
W celi z pryczami dla kilkunastu osób mieszkały w siódemkę. Było bardzo zimno, zmarznięte przykrywały się siennikami z niezajętych prycz. Irena Winiarska została wypuszczona po kilku dniach, Wiesława Grycner i Bożena Poliwoda w wigilię Świąt Bożego Narodzenia. Lucyna wraz z czterema pozostałymi dziewczynami trafiła najpierw do Wrocławia, a stamtąd do ośrodka dla internowanych kobiet w Gołdapi.
- W Opolu dostałyśmy na drogę po pół kilograma cukru, suchą kawę zbożową i bochenek chleba. We Wrocławiu byłyśmy niecałą dobę, ale to wystarczyło, by się przekonać, że jest jeszcze wolny świat - opowiada. - Na Kleczkowskiej było wtedy mnóstwo dziewczyn, cele było pootwierane, a naczelnik nieoficjalnie zawiadamiał rodziny o mającej się rano odbyć wywózce. Tam służba więzienna zrobiła nam kanapki.
Tak zaopatrzone wyruszyły w drogę. Nie wiedziały, gdzie owa droga prowadzi, obawiały się, że na daleki Wschód. Trafiły do Gołdapi, w której internowano kobiety z całej Polski, wśród nich Gajkę Kuroń, Ankę Kowalską, Izabelę Cywińską, Annę Walentynowicz, Joannę Gwiazdę, Alinę Pieńkowską, Barbarę Trzeciak i wiele innych.
- Musiałyśmy oswoić codzienność, nasz strach i ból rozłąki z najbliższymi. Internowane nauczycielki i dziennikarki robiły wykłady z wielu dziedzin, także i z zachowań na wypadek zatrzymania i rewizji - wspomina Lucyna Kusyk. - Gimnastykowałyśmy się, gadałyśmy, opalałyśmy się - robiłyśmy to, co można było zrobić w celach i na tarasie, bo nie mogłyśmy wychodzić poza budynek. To był trudny czas, skazane na siebie zamknięte kobiety o różnych charakterach, stęsknione za rodzinami, pozbawione nadziei, bo nie miałyśmy pojęcia, kiedy internowanie się skończy.
Widzenia z rodzinami nie były zakazane, ale niektóre osadzone, jak Lucyna Kusyk, rezygnowały z nich: - Nie było sensu, by moi bliscy dla godziny rozmowy ze mną jechali przez całą Polskę.
Docierały za to regularnie listy, ocenzurowane co prawda - ale niosące nadzieję. Przychodziły też kartki od obcych ludzi - jako forma wspierania internowanych.
Lucynę Kusyk wypuszczono w czasie największych zwolnień we wszystkich ośrodkach internowania, 30 kwietnia 1982 r. Przez parę miesięcy nie mogła znaleźć pracy, potem zatrudniła się w ówczesnej Wyższej Szkole Pedagogicznej i na Uniwersytecie Opolskim pracuje do dziś. W drugą Solidarność już się nie włączyła, zamknęła ten rozdział w życiu.
Posłuchaj: