Jest to książka o szczęśliwej rodzinie. Są w niej dziadkowie, synowie, wnuki, jedna ciotka i liczne dyskretne dziadkowe romanse, jak to w rodzinie. I całkiem niepotrzebnie kolejne pokolenia tej rodziny dostają histerii, kiedy syn albo wnuk spóźnia się o piętnaście minut. A właściwie jeszcze się nie spóźnia, tylko mógłby się spóźnić. Mógłby na przykład zginąć w drodze na rodzinny obiad. Giną, owszem, ale normalnie – w wypadku samochodowym albo w oceanie – i nikt tu nikogo nie zabija.
Sceny histeryczne opowiadane są mimochodem, podobnie jak czyjeś drżenie rąk albo czyjaś modlitwa. Cała książka to jeden wielki mimochód (jak powiedział kiedyś o innym pisaniu Paweł Goźliński).
Spieszcie się czytać Mikołaja Grynberga. Następni, kolejni piszący przegapią albo pominą mimochody. Za radą ciotki będą opowiadali nieprawdziwe historie – tak, by nikt w ich prawdziwość nie wątpił. Trzeba im wybaczyć. Prawdziwe historie nie będą do zrozumienia. Odejdą na zawsze – razem z dziadkiem, ojcem i samym Mikołajem Grynbergiem.