Słychać było strzał, tylko jeden. Kula trafiała w tył głowy. Ciało bezwładnie wpadało do dołu. Identyczne sytuacje powtarzały się regularnie, co kilka minut.
Ubrania rozstrzelanych zrzucono na jedną stertę. Oblano benzyną z dwóch kanistrów. Rzucona zapałka spowodowała nagły wybuch płomieni, które w mgnieniu oka zajęły cały stos.
Do masowego grobu jeden z oprawców wrzucił aluminiowe żołnierskie blaszki, tzw. nieśmiertelniki. Takie jakie nosili żołnierze regularnych armii, ale na pewno nie partyzanci z Baraniej Góry. Były już wcześniej przygotowane, dokładnie tyle ilu było zastrzelonych. Zrobiono to po to, by utrudnić dochodzenie prawdy tym, którzy kiedyś mogliby się jakimś przypadkiem natknąć na mogiłę w poniemieckim majątku. W dole przed budynkiem spoczęło 39 ciał.
Drugi dół wykopano w sadzie, konkretnie wewnątrz drewnianej altanki, gdy zabrakło miejsca w pierwszej mogile. Scenariusz był ten sam. Mordowano strzałem w tył głowy. Ciało wpadało wprost do wykopu. Zakopano w nim co najmniej 30 ciał. Podobnie jak wcześniej wrzucono nieśmiertelniki. Oba doły zasypano, a teren wyrównano.
Wówczas partyzanci ze zgrupowania „Bartka” nie do końca zdawali sobie sprawę w czyich są rękach. Dzisiaj, po 65 latach od tamtych wydarzeń wiemy już, że egzekucję wykonali funkcjonariusze katowickiego Urzędu Bezpieczeństwa. Część prawdy poznaliśmy dzięki Janowi Zielińskiemu, funkcjonariuszowi UB, który był na miejscu i szczegółowo potrafił opisać wydarzenia spod Starego Grodkowa. Przełamał się po upadku systemu komunistycznego i przed prokuratorem opowiedział w czym brał udział.
- Widziałem trzy lub cztery takie egzekucje, a następnie odszedłem nie chcąc dalej na nie patrzeć. Przeszedłem do ogrodu, tam gdzie nocowałem, ale w dalszym ciągu słyszałem strzały – zeznawał po upływie 44 lat od opisywanych zdarzeń.
Oprawcy po akcji dostali chleb i konserwy. Musieli się posilić, bo to jeszcze nie był koniec pracy tego dnia.
Posłuchaj: