Wracamy do sprawy toksycznych substancji składowanych przy ulicy Oleśnickiej w Namysłowie. Jeden z lokalnych przedsiębiorców ponad dwa lata temu nabył sporą nieruchomość, by wybudować tam nowe hale produkcyjne. Wcześniej na terenach byłej mleczarni prowadzono legalne składowisko odpadów. Gdy komornik sprzedawał grunty, sąd nakazał właścicielowi posprzątać cały teren. Tak się jednak nie stało. Lokalny biznesmen nabył ziemię ze wszystkimi śmieciami, również tymi toksycznymi. Beczki z chemikaliami przeciekają, a żadna z instytucji nie chce wziąć na siebie odpowiedzialności i zutylizować toksyczne substancje. Nowy właściciel boi się, że katastrofa ekologiczna wisi na włosku.
- Mam takie obawy, że ktoś może to celowo podpalić. Może nawet dojść do nieumyślnego działania, bo ktoś będzie wypalał trawy - mówi Władysław Dziedzic, właściciel tego terenu.
Jest tam łatwy dostęp do tych chemikaliów, bo cały teren jest ogrodzony, ale właśnie na wysokości skupiska beczek nie mogliśmy postawić słupków i siatki. Tam można się dostać.
- Na chwilę obecną nie mamy żadnego wsparcia ze strony władz gminy, ani ze strony powiatu – dodaje Monika Wolna, dyrektor finansowy spółki, która kupiła nieruchomość. – Do końca 2016 roku sami wywieźliśmy ponad 360 ton odpadów i za wszystko zapłaciliśmy blisko 300 tysięcy złotych.
- Każdy widzi, każdy wie o problemie, pokazują palcem, ale nie ma żadnej osoby odpowiedzialnej – podkreśla Dziedzic.
Warto zaznaczyć, że w bardzo bliskiej odległości od składowiska odpadów znajduje się fabryka lodów, a także powiatowy szpital. Zaraz za płotem płynie rzeka Widawa. Zatrucie środowiska może nastąpić w każdej chwili.
- Oczywiście, że jestem zaniepokojony. Z resztą nie tylko ja, ale również mieszkańcy – mówi Radiu Opole prezes Namysłowskiego Centrum Zdrowia Krzysztof Kuchczyński. – Jeżeli ta bomba ekologiczna wybuchnie, to ucierpi na tym nie tylko szpital, ale całe miasto. Apeluję do wszystkich, którzy mają na to wpływ, proszę pana wojewodę, starostę i burmistrza, by rozwiązali ten palący problem.
Od dwóch lat, jak podkreśla właściciel feralnych gruntów, żadna z instytucji nie jest w stanie pomóc w utylizacji tych toksycznych odpadów. Samorządowcy z miasta i powiatu nie potrafią zdecydować, który organ ma rozwiązać temat beczek z trującymi substancjami.
- Oczywiście, jako burmistrz obawiam się takiej sytuacji, że mogłoby dojść do zatrucia środowiska w Namysłowie, ale opieramy się na literze prawa i na kompetencjach. Gmina jest odpowiedzialna za wszystkie kwestie związane z ochroną środowiska jeśli chodzi o osoby prywatne. Z kolei jeśli chodzi o zanieczyszczenie środowiska przez zakłady pracy, to w stu procentach odpowiada za to starostwo – wyjaśnia wiceburmistrz Namysłowa Rafał Nowowiejski.
Innego zdania są władze powiatu.
- Jest takie przerzucanie odpowiedzialności. My, jako powiat uważamy, że sprawą powinna zająć się gmina, a gmina uważa, że to nasza kompetencja. Poprzedni właściciel, który zgodę na składowanie odpadów posiadał, miał to wszystko decyzją sądu uprzątnąć. Dostał również karę grzywny, ale teren nie został do dziś odpowiednio przygotowany – tłumaczy wicestarosta namysłowski Konrad Gęsiarz.
Pojawiła się propozycja, by wszystkie zainteresowane strony spotkały się w jednym miejscu, by problem rozwiązać. Zarówno władze powiatu, jak i samego Namysłowa deklarują chęć udziału w takich negocjacjach.
- Martwi mnie to, że żadna ze stron nie chce wziąć odpowiedzialności – mówi Radiu Opole Bartłomiej Stawiarski, namysłowski poseł PiS-u. – Interweniowałem w tej sprawie. Byłem również z wicestarostą Gęsiarzem na spotkaniu z wojewodą Porowską. Zadeklarowała, że taka narada ze wszystkimi stronami zainteresowanymi zostanie zainicjowana. Ponadto widać, jakie to jest ogromne zagrożenie. Widać, jak duża jest skala pożarów wysypisk i składowisk na terenie Polski. Nie chciałbym, aby w Namysłowie doszło do takiego pożaru, czy jakiejś innej katastrofy, gdzie będzie zagrożenie dla życia i zdrowia ludzkiego. Nie wyobrażam sobie tego.
Właściciel nieruchomości dodaje, że do usunięcia zostało jeszcze sporo beczek i pojemników. Część z substancji już przedostała się do gruntu.
- Myślę, że ze 300 ton jest jeszcze do wywiezienia. Spora część tych odpadów sama się utylizuje, beczki są nieszczelne, skorodowane, a część z nich pęka - mówi Władysław Dziedzic.
Firma nie chce, aby ta batalia o chemikalia trwała kolejne miesiące.
- Nie chcemy, aby to wszystko trwało kolejne 2-3 lata, ponieważ część tych odpadów trafia cały czas do ziemi. Nie mamy gwarancji, co się dalej z tym stanie. Czy dojdzie do skażenia terenu, czy dojdzie do zatrucia wód gruntowych. Nie chcielibyśmy również, aby w trakcie jakiejś katastrofy, czy innego wypadku łączyć nas z tym, co zostało zgromadzone w tym miejscu. Teren przypominam nabyliśmy dwa lata temu – dodaje na koniec Monika Wolna.
Do sprawy będziemy wracać.