Tych czytelników naprawdę nie brakuje: w ciągu roku autor tej wielkiej opowieści o "historii i mitologii kresowych miast" odbywa nawet 120 spotkań, nie tylko w kraju, ale na całym świecie.
- Gdy byłem w Perth w Australii, wybrałem się na miejscowy cmentarz, bo ja jestem przecież człowiek cmentarny, i tam zobaczyłem groby 600 Wołyniaków. Jak oni tam trafili, 18 tysięcy kilometrów od rodzinnej ziemi? - opowiadał nasz gość. - Był tam między innymi grób Karola Ossolińskiego. Proboszcz polskiej parafii skierował mnie do jego potomka, już nawet nie mówiącego po polsku, który opowiedział mi o tym ostatnim polskim prokuratorze miasta Lwów.
Te spotkania z czytelnikami to także okazja do spotkań z rozsianymi po świecie Kresowianami, którzy dzielą się z autorem swoimi wspomnieniami, pamiątkami czy zdjęciami. Bo Nicieja, jak sam podkreśla, nie jest zainteresowanymi archiwalnymi dokumentami, ale żywymi wspomnieniami ludzi o ludziach. Są one źródłem smakowitych anegdot, które uważa za - jak to mówi - "pieprz, który pomaga w spożyciu". Jedna z takich anegdot tłumaczy, jak młody opolski historyk, urodzony w Strzegomiu na Dolnym Śląsku, trafił pierwszy raz na Kresy, z którymi jego rodziny nic nie wiązało.
- Mój uczelniany kolega Heniek Koniarski zaproponował, że zabierze mnie na wczasy do Bułgarii. Wtedy do Bułgarii jeździło się przez Lwów. Odwiedziliśmy tam rodzinę Heńka, wsiadłem do lwowskiego tramwaju, w pewnym momencie od upału i ciężkich sowieckich perfum zrobiło mi się słabo i gdy tylko zobaczyłem przez okno jakąś zieleń, wysiadłem. A ta zieleń to był Łyczaków - wspomina Nicieja.
Co było dalej, wszyscy czytelnicy jego książek doskonale wiedzą.