Walentynowicz przyjechał do Opola prosto z Ukrainy, gdzie w miejscowości Sadowa w obwodzie równieńskim, rodzinnych stronach babci, brał udział w odsłonięciu tablicy ku jej pamięci. Podróżuje z ekipą filmowa, która pracuje na półtoragodzinnym filmem dokumentalnym o jej życiu, który ma trafić do kin w sierpniu tego roku. Przypomnijmy: rok 2019 został przez Sejm ustanowiony Rokiem Anny Walentynowicz.
Nasz gość mówi, że wiążą go z Ukrainą szczególne relacje od chwili, gdy w latach 90., po 50 latach, Anna Walentynowicz odkryła, że jej najbliższa rodzina nadal na Ukrainie żyje. Jako bardzo małe dziecko trafiła na służbę do miejscowej rodziny ziemiańskiej, która, uciekając przed wojną, wyjechała do Polski, zabierając ją ze sobą.
- To właściwie było porwanie, wmówiono jej, że jej rodzinna wieś została spalona a bliscy wymordowani. Prawdę odkryła po pół wieku - mówi nasz gość.
Wątek trudnego dochodzenia do prawdy, przede wszystkim tej o katastrofie smoleńskiej, powracał w rozmowie wielokrotnie. Walentynowicz mówił o tym, jakie problemy mnożono przed rodzinami, które chciały dotrzeć do akt śledztwa. Czemu? Bo potwierdzały one to, że najważniejszy osoby w państwie nie mówiły prawdy. Nawet teraz Walentynowicz, uznany przez Federację Rosyjską za pokrzywdzonego, ma kłopot z zapoznaniem się z materiałami rosyjskiego śledztwa.
- Gdy trafiły do Polski, nasza prokuratura długo mnie nie informowała, potem stwierdziła, że nie może pomóc mi w ich przetłumaczeniu - mówił. - Ta zmowa milczenia trwa cały czas. Gdy brytyjscy eksperci dwa tygodnie temu odkryli na szczątkach wraku ślady materiału wybuchowego, skończyło się na kliku wzmiankach w niektórych mediach. Nawet nie było oficjalnego komunikatu. A czy to nie jest kluczowa informacja?