Rada Państwa w akcie łaski zamieniła Jerzemu Kowalczykowi karę śmierci na dożywocie.
Odbywał ją w Strzelcach Opolskich, był w tym ukryty cel – chodziło o to, by rodzice skazanego z powodu odległości nie mogli zbyt często go odwiedzać. Z tych samych powodów Ryszarda, którego żona mieszkała w Opolu, na odbywanie kary 25 lat więzienia, skierowano do Barczewa na Mazurach.
– O tym, że wiozą mnie do bardzo ciężkiego więzienia w Barczewie, dowiedziałem się dopiero na miejscu – wspomina Ryszard Kowalczyk. – Więzienna suka była zimna, a mnie jedynego wieziono skutego z rękami do tyłu i w specjalnej drucianej klatce. Po przyjeździe do Barczewa miało się okazać, iż było to miejsce znacznie gorsze, niż więzienie na Mokotowie. Miałem tam spędzić dwadzieścia pięć lat. Byłem szczęśliwy, że nie stracono Jurka i na początku pełen nadziei, że jeszcze zobaczę matkę i ojca pośród żywych. Z czasem boleśnie doświadczałem przekonania, iż jeżeli z tego dantejskiego piekła kiedykolwiek się wydostanę, to tylko by pochylić się nad porosłymi darnią mogiłami rodziców... – dodaje.
Więzienie w Barczewie zbudowali Niemcy, a władze PRL nieco je rozbudowały. Warunki od czasów hitlerowskich do chwili, gdy trafił tam Ryszard Kowalczyk w zasadzie się nie zmieniły. Jedyną różnicą był fakt, iż cele przeznaczone przez Niemców dla jednego więźnia teraz zajmowało co najmniej czterech osadzonych, a czasami i ośmiu.
– Przez pierwsze miesiące całymi dniami siedziałem na drewnianym taborecie, bo o leżeniu na pryczy nie było mowy, gdyż nawet dotknięcie ręką zasłanej pryczy karane było bardzo surowo – wspomina Ryszard. – Przysługiwał mi 15-minutowy spacer w więziennym maneżu, na który wyprowadzano mnie pojedynczo, jako wyjątkowo niebezpiecznego. Później dowiedziałem się, że pojedynczo wypuszczano także gauleitera Ericha Kocha, ale na godzinę. Koch miał dietę, czyli lepsze wyżywienie, ja rano dostawałem na cały dzień 300 gramów ciemnej, cuchnącej masy, którą nazywano chlebem. Ów chleb był preparowany ze zboża, które w magazynach zgniło. Do tego kawałeczek zjełczałej margaryny wielkości połowy szufladki od zapałek.
Po kilku miesiącach Ryszarda Kowalczyka z izolatki przeniesiono do zbiorowej celi, ale tu wcale nie było lepiej. Jego towarzyszami byli mordercy, psychopaci, gwałciciele…
– Czytałem niedawno artykuł pani psycholog, która odwiedziła kilka więzień i stwierdziła, że odsiadujący wyroki to nieszczęśliwi ludzie – mówi Ryszard Kowalczyk. – Gdy wychodziłem z Barczewa siedzieli ze mną w celi tacy ludzie, jak np. Marek Łopatka, chłopak z Ostrołęki, który zamordował i zgwałcił ośmioletnią dziewczynkę. Jedyne czego żałował, to że nie ukatrupił jakiegoś faceta, co go widział. Jan Jeż, z moich stron koło Wyszkowa, zamordował sąsiada, co wracał z targu po sprzedaży konia, też żałował tylko, że nie dobił jakiegoś świadka. I jeszcze jeden Stanisław Milewski. Miał żonę, ale i kochankę. Gdy ta zaszła w ciążę i była już w dziewiątym miesiącu, zawiózł ją do lasu i młotkiem roztrzaskał głowę, wrzucił ją do studni. Ktoś go zauważył i trafił do więzienia. To są ci nieszczęśliwi ludzie. Ale Rzymianie mówili, że chcącemu nie dzieje się krzywda.
Posłuchaj odcinka nr 10: