Ostatnio pan senator zaprosił „fejsbukowców” do Cieszyna na wystawę o Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, której był kiedyś pracownikiem. Ponieważ uznałem ten wpis za wielce poczciwy, a i samą wystawę za wydarzenie niezwykle pożyteczne, pozwoliłem sobie tak oto skomentować senatorską zachętę:
„Brawo, niech Pan nadal pielęgnuje kult Wolnej Europy. Za niedługo trzeba będzie reaktywować rozgłośnię - jeśli Pańska władza nadal będzie tak sobie "po rusku" poczynać z tymi, którzy ośmielają się ją krytykować”. I dołączyłem do wpisu dwa linki.
Jeden był do artykułu o tym, jak rząd próbuje zastraszać tych, którzy operują tak zwanym wolnym słowem, choćby było ono nawet czasem niesmaczne i niestosowne, jak w przypadku twórcy słynnej strony antykomor.pl.
Drugi do tekstu o masowych grzywnach dla kibiców, którzy szli po Białymstoku w tiszertach z napisem obrażającym premiera.
Oczywiście, w moim fejsbukowym prztyczku dużo było felietonowej przesady: restrykcje polskiej władzy wobec jej krytyków nie są jeszcze aż tak putinowskie, aby trzeba było reaktywować Wolną Europę i wynosić się na emigrację. Na razie wystarczy jeszcze założyć sobie na którejś z europejskich domen dowcipny adres www. Nie utożsamiam się też z kibolami, ba, chętnie bym z nimi polemizował i to nawet nie słowem, a strumieniem wody – z policyjnej armatki.
Mimo to, będę się upierał jak osioł, że to, na co pozwala sobie władza w stosunku do swoich krytyków nosi znamiona niedopuszczalnych restrykcji. Weźmy wyrok na właściciela strony Antykomor. 15 miesięcy robót publicznych po 40 godzin miesięcznie. To jest 10 godzin tygodniowo, czyli aż dwie godziny dziennie jeśli liczyć tylko dni powszednie. Wyobraź sobie słuchaczu, że po odbębnieniu ośmiogodzinnej szychty musisz iść jeszcze na dwie godziny pomachać łopatą lub miotłą. I tak codziennie – przez 15 miesięcy. Nawet gdybyś musiał chodzić na naukę języka, na jogę lub na basen, i tak uznałbyś to za torturę. I za co ta męka?
Wyłącznie za głupi żart z władzy.