Mam nadzieję, że wszyscy znają ten termin, ale na wszelki wypadek podaję za Wikipedią, tę naszą sieciową Ateną współczesności, że déjà vu (po francusku: już widziane) to odczucie, że przeżywana obecnie sytuacja już kiedyś się wydarzyła, w jakiejś nieokreślonej przeszłości. Z tym, że moje déjà vu jest nietypowe, bo ja akurat wiem dokładnie, jakiej określonej przeszłości dotyczą moje obecne odczucia.
Otóż one dotyczą tego przaśnego okresu, zwanego schyłkowym PRL-em, kiedy to nieudolna ekipa generała Jaruzelskiego próbowała kolejnymi reformami uzdrowić zgniliznę ówczesnej gospodarki. Przy czym słowo „reforma” miało tu znaczenie kluczowe. Ono miało propagandowo czarować i zniewalać obywatelski krytycyzm. Bo jak tu pyszczyć, jak tu się burzyć, jak tu jątrzyć, kiedy władza chce przecież reformować. Pyszczyć, burzyć się i jątrzyć to jak wiemy z niedawnej wypowiedzi premiera Tuska, każdy pętak potrafi. Ówczesne „jaruzelskie” reformy deptały sobie po piętach. Reforma goniła reformę, a władza co rusz ustami swoich pijarowców i marketingowców, którzy wtedy nosili miano sekretarzy do spraw propagandy, ogłaszała kolejne jej etapy. Pierwszy etap reformy, drugi etap reformy i tak dalej. Przy czym te działania nic wspólnego z reformą nie miały. I właśnie teraz, ilekroć słyszę, że rząd przeprowadza reformę systemu emerytalnego, tylekroć przypomina mi się tamten absurd. Reforma to coś kompleksowego. Coś, co sięga odważnie do fundamentów. Coś, co uzdrawia raz a dobrze, co leczy nie objawy, lecz przyczyny.
Niestety, podniesienie wieku emerytalnego bez innych odważnych systemowych działań, jest tylko działaniem pozornym. Odsunięciem katastrofy w czasie. Przypomina pudrowanie trupa albo podpieranie kolejnym drągiem walącej się obory. Wiedzie ślepy kulawego i nazywa to porannym zdrowotnym joggingiem.
Posłuchaj felietonu: