W niemieckim Bonn ruszył projekt, służący ściąganiu podatków od pań lekkiego obyczaju. Każdego wieczoru przed rozpoczęciem pracy na ulicy - bońskie prostytutki muszą wykupić bilet w automacie, przypominającym parkometr.
Na wyświetlaczu tego „seksometru” widnieje informacja: "6 euro za noc" oraz godziny, w których obowiązuje opłata: "od poniedziałku do niedzieli od 20.15 do 6.00 rano". Ech, ci drobiazgowi Niemcy... nawet pożądanie ujęte jest tam w sztywne ramy czasowe.
Za brak ważnego biletu grozi upomnienie, a następnie grzywna oraz nakaz opuszczenia ulicy. Stawka jest jednakowa dla wszystkich, niezależnie od hojności klienta, urody, wydajności pracy i wieku. Prawdziwy podatek pogłówny, choć chciałoby się użyć nazwy innej części ciała, ale radio jest publicznie, więc nie wypada.
Także kobiety, pracujące w BU..... - nie chcę wymawiać tego brzydkiego słowa – kobiety pracujące w BU... dynkach, gdzie mieszczą się agencje towarzyskie, są zobowiązane do uiszczania podatku. Władze Bonn szacują, że do kasy miasta wpłynie w ten sposób 300 tysięcy euro.
Wyobraźmy sobie teraz, jak wyglądałaby w Polsce taka próba wprowadzania podatku od seksu...
Już nazajutrz niewidzialna ręka rynku - rynku usług seksualnych - popsułaby automaty. Ktoś pozatykałby plasteliną otwory na monety i zanim by władza to naprawiła, a potem poddała seksometry monitoringowi, panie prostytutki cieszyłyby się jeszcze czas jakiś pełną wolnością ekonomiczną.
Następnie próbowano by obejść przepis za pomocą idealnie sfałszowanych biletów – wiadomo, Polak potrafi. A gdyby i to nie pomogło, kobiety z pewnością próbowałyby swoistej korupcji: szybkie co nieco za przymknięcie oczu na brak biletu. Zaś pod urzędami miast pojawiłyby się tłumy chętnych na etat seks-kontrolera.
A zyski z podatków? Mhm... Pożytek byłby pewnie taki jak dziś z kas fiskalnych dla lekarzy i prawników.
Posłuchaj felietonu: