Że co? Że nie pamiętamy już, o co w tym procesie chodzi? Że to było przed laty, choć niekoniecznie nieprawda? Ano było dawno, lecz jeszcze dużo wody upłynie w Odrze, zanim cokolwiek w sprawie się wyjaśni. Zanim kogokolwiek skażą lub uniewinnią. Udając się na atrakcyjne zapewne spotkanie autorskie z Jakubowską, niektórzy Opolanie mogą mieć zatem dylemat: czy idą po autograf do geszefciary, aferzystki i przewalaczki cudzej kasy czy może do osoby niesłusznie oskarżonej i pomówionej. To może być dla niektórych istotne, bo jest istotne....
Po co o tym mówię? Ano dlatego, że w poniedziałek ruszył w Ameryce proces Dominika Strauss-Kahna, oskarżonego o gwałt szefa Międzynarodowego Funduszu Walutowego.
Choć mnie korci, nie chcę się tu rozwodzić nad rozwydrzeniem francuskiej kawiorowej lewicy, nie wdaję się też w procesowe spekulacje, bo nie mam ani czasu, ani wiedzy po tym, jak przedstawiciel wszechwładnej finansjery narozrabiał. No, dodajmy dla porządku słowo: rzekomo. Rzekomo narozrabiał...
Najbardziej oto zdumiewa mnie szybkość, z jaką doprowadzono do rozprawy. Nie, absolutnie nie dopatruję się w tej rychłości jakichkolwiek podtekstów, jakichkolwiek działań określonych sił, jakichkolwiek ukrytych znaczeń, bynajmniej. Ja na nią zwróciłem uwagę, bo u nas taka sprawność sądów jest nie do wyobrażenia. Przyzwyczajony do tego, że nawet najważniejsze sprawy wagi państwowej ślimaczą się długimi latami, a zanim się zaczną, bywają przez opinię zapomniane, wpadam w osłupienie, kiedy czytam, że można przygotować proces w dwa tygodnie.
To moje osłupienie utrwalają dodatkowo dwie cyfry, które podał niedawno Newsweek. Otóż od 2003 roku nakłady finansowe na polskie sądownictwo wzrosły aż o 75 procent. A czas procesu sądzie wydłużył się od 2006 roku aż o... 52 procent.
Jeżeli nie jest to paraliż polskiego sądownictwa, na dodatek niezwykle kosztowny, to co nim jest?
Posłuchaj felietonu: