Socjologowie nazywają to mobilnością, co w tłumaczeniu na polski oznacza umiejętność szybkiego przemieszczania się. Gdy byłem latem w Erlangen, gdzie mieszczą się wielkie zakłady Siemensa, spotkałem ludzi, którzy mają do pracy nawet 200 kilometrów. I oni tę trasę robią dzień w dzień, autostradą lub szybką koleją. Nie rujnuje to ani ich zdrowia, ani portfela, ani czasu wolnego.
W Polsce ktoś, kto ma do pracy 50 kilometrów, staje się niewolnikiem swojej roboty: dojazdy pożerają mu tyle czasu, że nie starcza go na życie. Nie mówiąc już o tym, że stawiają karierę zawodową dojeżdżającego na progu opłacalności. No, chyba że się dojeżdża na fotel prezesa banku.
Po opolskich mediach wycieram się już jakieś 25 lat i średnio raz na trzy lata ogłaszamy w nich, że PKP już zaraz, już za chwilę, tak nam pomajstruje przy torach i takie po nich puści pociągi, że podróż do Wrocławia potrwa 37 minut. A do Katowic – 41. To się miało nazywać Koleje Dużych Prędkości...
Jak na razie są to wyłącznie Koleje Dużych Pieniędzy. Jak poinformował Dziennik Gazeta Prawna, prace koncepcyjne nad Kolejami Dużych Prędkości pochłonęły już 55 milionów złotych. Tylko 25 milionów połknęła hiszpańska firma doradcza, ale nie jest to jej ostatnie słowo, bo kontrakt opiewa na 49 milionów. Maniana, maniana, jeszcze nas podoją...
Centrum Kolei Dużych Prędkości przy PKP zatrudnia 42 pracowników, którymi kieruje aż 6 dyrektorów. Na same tylko pensje tego ciała idzie 3 miliony 600 tysięcy złotych, co daje średni miesięczny zarobek rzędu 7 tysięcy. A efektów brak!
I teraz, jak słychać, rząd – wystraszony, ale i rozzłoszczony tymi wydatkami, chce projekt zarzucić. Choćby kosztem dużych odszkodowań dla Hiszpanów i kosmicznych odpraw dla rządzonego przez sześciu dyrektorów centrum.
Koleje Dużych Prędkości.... Gdy wymówimy ten skrót szybko, uwzględniając literę U w słowie „dużych”, to usłyszymy to, co naprawdę z tego projektu wyszło. Nie będę wam tu tego prezentował, popróbujcie w domu sami. Koleje... Dużych... Prędkości...
Posłuchaj felietonu: