Bo tak naprawdę, proszę państwa, w Polsce panuje rasizm, ale wiekowy. Najbardziej upośledzona rasą są tu ludzie przed trzydziestką i po czterdziestce. Rasą panów są zaś trzydziestolatki.
Mam rzecz jasna na myśli osoby czynne zawodowo.
Czytam oto w sieci artykuł, który reklamuje się wielgachnym tytułem: „Stała praca i dobra pensja przed trzydziestką? To jest możliwe!” - i wykrzyknik, jakby ogłaszano jakąś sensację. Bo w Polsce to jest jednak sensacja znaleźć coś ciekawego i dobrze płatnego tuż po studiach.
Ale przecież jeszcze większą sensacją jest znalezienie dobrej roboty po czterdziestce, a po pięćdziesiątce – graniczy to już z cudem. Oczywiście, mam na myśli pracę na etacie, z wszystkimi socjalnymi szykanami, premią i całą tą obudową, która sprawia, że człowiek idąc po fajrancie do domu, czuje się w miarę komfortowo, bo wie, że jak rano (albo po urlopie) wróci do roboty, to nadal ją będzie miał.
Po nieuzasadnionym i nadmiernym kulcie młodości, jaki rządził rynkiem pracy jeszcze 10-15 lat temu, nastąpiło uszczelnienie etatów i dziś młodzież może robić za grosze i na umowę zlecenie.
Podobnie jak po chwilowym zauroczeniu pracodawców pracownikami doświadczonymi i dojrzałymi, uprzedzenia powróciły i dziś ktoś, kto skończył czterdziestkę, a stracił robotę, jest znów w sytuacji kiepskiej, by nie powiedzieć – dramatycznej.
Skąd się to bierze? Gdzie jest tego psychologiczna przyczyna? Jak temu zaradzić? To są pytania nie na ten felieton i nie dla mnie przecież. Ja jestem od nabijania na widelec problemu.
A jakby co, to tak między nam, ja mam wciąż trzydzieści pięć lat.
Posłuchaj felietonu: