To były przybytki dla wybranych, czyli dla władzy i miłych jej pomagierów, gzie można było zakupić niedostępne w normalnych sklepach dobra: papierosy, kiełbasę, telewizor kolorowy, pralkę.
Przypomniały mi się te sklepy, gdy czytałem wczoraj raport dziennika „Fakt" zatytułowany jak na brukową prasę przystało sensacyjnym apelem, który brzmiał: „Zobacz, jakie majątki zbili posłowie!".
Na ogół nie lubię zaglądać do cudzego portfela, bo uważam, że ciekawość cudzej forsy i zawiść o nią to jedna z najgorszych cech, na jakiej można żerować – zarówno politycznie, jak i medialnie. No, chyba że chodzi o portfel złodzieja, który spuchł cudzymi pieniędzmi, także moimi. Niekoniecznie ukradzionymi mi w sposób dosłowny, czasem zabranymi w formie podatków.
Nie to jednak kierowało mą ciekawością, lecz przedziwna niskość wycen nieruchomości należących do posłów. Tak jakby istniał jakiś drugi, wtórny rynek nieruchomości – tylko dla VIPów. Albo jakby polscy posłowie mieszkali wyłącznie w szopach i barakach stawianych na gruntach o niskiej atrakcyjności, gdzieś przy wysypiskach śmieci albo w pobliżu ferm trzody chlewnej.
Te domy po 200 tysięcy złotych... Te nie najmniejsze mieszkania po 120 tysięcy... Te działki budowlane po pięćdziesiąt... Te hektary za grosze...
Kto to wycenia? Zaprzyjaźniony Mietek ze szwagroszczakiem czy sami zainteresowani? Bo przecież nie rynek?
No i pytania ważniejsze: kto to weryfikuje? Kto sprawdza? Kto kontroluje?
A po zweryfikowaniu, czy wyciągane są wnioski wobec tych, którzy jawnie zaniżyli wartość swojego domu, działki, mieszkania?
Mam jeszcze jedno pytanie: czy kiedykolwiek któryś z posłów sprzedał swoje mieszkanie lub dom za cenę, którą zadeklarował w oświadczeniu majątkowym? Haaaa???? I to jest chyba pytanie najciekawsze.
Posłuchaj felietonu: