Głupie pytanie! Oczywiście, że tak. Każdy z nas w swoim życiu, nie raz, nie dwa, dał się podejść jak sarna przy paśniku, po czym odszedł od tego paśnika nie dość, że ze śrutem w zadku, to jeszcze czasem z rogami. Padamy ofiarą złych ludzi lub złych sytuacji, bo zło jest wszechobecne i inteligentne jak agencja public relations. Życie..., jak powiedział filozoficznie Bogusław Linda, gdy nie wiedział co powiedzieć w słynnej scenie reklamowania adidasów w filmie „Pitbull. Nowe porządki”.
I teraz pytanie, jeszcze głupsze. Czy chcielibyście zadawać się dalej z tymi, którzy zrobili Was w trąbę, w konia, w balona, doprawili Wam rogi? – i tak dalej, nie będę powtarzał tych wszystkich barwnych synonimów, jakie język polski wyprowadził od słowa „oszustwo”. Nie czekam nawet na odpowiedź, bo ją znam.
Wobec tego dlaczego, gdy wkraczamy na kruchy lód polityki, tak łatwo zaczynamy wypominać sobie stare polityczne sympatie? Znam ludzi, którzy pasjami tropią cudze wybory sprzed lat, aby ich przypominaniem dokuczać tym, na których się uwzięli. A że Internet nie zapomina, mają owi poszukiwacze obfitszą pożywkę dla swych urazów niż bakterie w nieszorowanej jamie ustnej.
– A nie pamiętasz już, że kiedyś głosowałeś na partię „Uśmiechniętych” i wychwalałeś ich program? Dlaczego więc dziś podlizujesz się partii „Ponurych”, hipokryto jeden? – tak mniej więcej wygląda ta argumentacja, a mówię o tym dlatego, że jest to zjawisko myślowe dość modne i nie dotyczy wyłącznie jednostkowych obsesji.
Jest ono powszechne dlatego, że bywa poręczne w politycznych sprzeczkach, których – nie wiem, czy zauważyliście – nie prowadzimy już przy stole zastawionym piwem, lecz wyłącznie w sieci. Dlaczego? Bo przestaliśmy wzajemnie się zapraszać. Lepszy sort nie chce zapraszać moheru, a moher nawet zaproszony, nie kwapi się z odwiedzinami u „zakodowanych”. Wystawiliśmy na siebie wzajemnie szpikulce jak ryby kolczatki z wrogich ławic. Ale zostawmy już tę dygresję, bo zaczyna przypominać nitkę spaghetti, którą aby wciągnąć do ust, może nam zabraknąć tchu.
Otóż według dość powszechnego mniemania wyborca, a już taki, który jest osobą publiczną (na przykład – jak sama nazwa wskazuje – publicystą), powinien być przypisany do partii, na którą raz zagłosował, jak chłop do ziemi za czasów pańszczyzny. A każda zmiana sympatii politycznych powinna być mu wypominana jako wiarołomstwo, zaprzaństwo, targowica i zdrada, która zapewne motywowana jest strachem, apetytem na „pińćset plus”, względnie na stołek lub inne łakocie, jakie władza zwykła rozdawać świeżo nawróconym, a w najlepszym wypadku obłędem.
Taki pogląd obraża nie tylko zdrowy rozsądek, ale i samą ideę demokracji. Udając się do urny raz na jakiś czas, ja nie wybieram sobie pana, tak jak to starają mi się zasugerować niektórzy, lecz usługodawcę.
Odbywa się to mniej więcej na takiej samej zasadzie, na jakiej szukam dobrego kafelkarza, zduna, stolarza czy krawca. Jeśli budując dom decyduję się w pewnym momencie zmienić tynkarza, to nie dlatego, że zmieniły się moje poglądy na temat gładzenia i szpachlowania ścian lub obrzucania ich tynkiem-barankiem, lecz dlatego, że ten, któremu zaufałem wcześniej, po prostu spartaczył robotę.
Być wiernym niektórym swym politycznym wyborom to jak zaprzyjaźnić się ze śrubokrętem, który dużo kosztował, od razu się połamał, na dodatek okazał się azjatycką podróbą spod Tuszyna.
Zbigniew Górniak