O papierze toaletowym przy śniadaniu rozwodzić się nie będę, a tym, którzy z racji wieku lub sklerozy nie wiedzą, o co mi chodzi, powiem tylko tyle, że dawniej ten rarytas był tak pożądany, że po chichu wynosili go ze swoich zakładowych toalet nawet zacni dyrektorzy.
Zaś co do wypożyczalni rowerów, to właśnie otwarto takową w naszym mieście. I chwała sprawcom, bo nie ma nic przyjemniejszego niż poruszanie się miastem na rowerze, o ile oczywiście są w nim ścieżki, ale i tych pewnie w końcu doczekamy się.
Zawsze, ilekroć słyszę o tym, że coś można sobie samemu wziąć, to w mojej ociosanej przez PRL głowie nadal lęgnie się pytanie: no dobra, ale czy to zostanie właścicielowi zwrócone? Bo pamiętacie jak to dawniej bywało: jeśli stał kosz na śmieci, to przyspawany do podłoża, żeby go nie można wynieść na działkę. To samo z ławkami i kwietnikami. Jak ci podawano nóż do drugiego dania, to nierzadko za kaucją. Jak brałeś wózek na zakupy, to musiałeś go wykupić, wrzucając monetę od specjalnego ustrojstwa. To zresztą nadal pokutuje i przyznam, budzi moją duża niechęć. Zauważyłem nawet, że podświadomie zacząłem omijać te markety, gdzie wózki na zakupy bywają płatne.
Na każdym kroku nieufność, podejrzliwość i asekuranctwo. Wychowani byliśmy w takim to właśnie klimacie duchowym. Dlatego dziwiło nas, że na przykład w Amsterdamie, gdzie rowerów więcej niż ryb w kanałach, nikt jakoś ich nie kradnie. Natomiast nie dziwiło, że w dotkniętych bezrobociem Starachowicach już na drugi dzień po otwarciu wypożyczalni wideo, połowa jaj kaset znalazła się na targowisku.
I to nagle – można sobie wziąć rower. Pojeździć. I oddać. I nikt nam nie patrzy na ręce, ani głęboko w oczy – czy go przypadkiem nie chcemy rąbnąć. Nikt nas nie spisuje z dowodów osobistych, nikt nie żąda peselów, regonów, pinów i czym nas tam jeszcze państwo opieczątkowało.
Fajne. Bardzo fajne. Fajniste.
Posłuchaj felietonu: