Ten homo-eko-feministyczny trend to efekt totalnego podboju europejskiej kultury, jakiego przez dziesięciolecia dokonała zachodnia lewica, podejmując tzw. długi marsz przez instytucje. Jest to koncepcja wymyślona pod koniec lat 60. przez Antonio Gramsciego, włoskiego komunistę, który głosił, że komunizm nie zmieni świata jedną rewolucją, choćby najkrwawszą, i że musi on skolonizować w sposób pokojowy instytucje oświaty i kultury, aby za ich pośrednictwem skolonizować mózgi obywateli.
Zaczęło się od marszu, a skończyło na sprincie, w wyniku czego, gdy Polska szczęśliwie dołączyła po 1989 roku do wolnego świata, można jej było podać na tacy nie tylko Big Maca z wiadomej sieci, ale i cały ten maxi zestaw poglądów, jakie obowiązują w dzisiejszej sztuce, kulturze i obyczajowości Zachodu.
A nasi twórcy z zagorzałością neofity rzucili się na to śmieciowe żarcie, dopisując do menu kilka swojsko ubogaconych pozycji. Jak napisał niedawno jeden z krytyków teatralnych: gdy nie ma dziś na scenie fujary, to nie ma sztuki.
Do 2015 wydawało się, że tak będzie już zawsze. Tymczasem dwa lata temu maszyna postępu zacięła się – Polska nie chce już skręcać w lewo, ma gdzieś polityczną poprawność i cały ten postępowy reżim, który tak bardzo krępuje wolne myślenie. To się na Zachodzie nie podoba, a sankcje, jakie Europa chce właśnie nałożyć na Polskę, pokazują, że europejskie elity nie odpuszczą nam. Nie odpuszczą i zawsze znajdą jakiś pretekst, aby nas wybatożyć, czy będzie to rzekomo gwałcone w Polsce sądownictwo czy korniki lub inne karakany. Pardon, karakale…
Dopóki będziemy choćby krok na prawo od kulturowej linii demarkacyjnej wyznaczanej na kontynencie przez starych komunistów skrytych pod szyldem socjaldemokratów, dopóty będziemy szturchani i to boleśnie. Wyjścia mamy trzy. Albo się dostosować, jak zrobiła to PO, która miała być konserwatywno-wolnorynkowa, ale oszukała swoich wyborców i stała się ideowym ni to psem, ni wydrą. Można też stroszyć swe husarskie skrzydła, naprężać muskuły z wytatuowaną kotwicą Polski Walczącej i pohukiwać, że nie będzie Timmermans pluł nam w twarz, ani żadne inne Guje. Ale można też wybrać trzecią drogę i wyruszyć we własny marsz przez europejskie instytucje kultury, dokonać pokojowej rekonkwisty europejskich umysłów. Jak? Uczestnicząc aktywnie w eurowyborach.
Dotychczas traktowaliśmy eurowybory jako taką sobie niezobowiązującą czynność dodatkową związaną z naszą obecnością w Unii. Coś jak włożenie sobie serwetki pod brodę w restauracji: można, ale nie trzeba. Wiadomo, na tłuste posady partie wysyłają swoich zasłużonych działaczy, niech sobie dorobią po trudach krajowej wojaczki albo niech tu nie przeszkadzają. Ale w sumie nic od nich nie zależy, bo i tak o wszystkim decyduje brukselsko-strasburski Lewiatan: od rozmiaru agrestu po głębokość, na jakiej powinny pływać dorsze. Stąd nikła frekwencja w tych wyborach. I to się, proszę państwa, powinno zmienić.
Wysyłajmy do Brukseli swoich ludzi. Młodych i starych, byle mądrych. Języków nauczą się w mig, to dziś łatwizna. Jeszcze szybciej nauczą się brukselskich manier. Czym się zatem powinni charakteryzować? Zdrowym rozumem, odpornością na polityczną poprawność, odwagą w głoszeniu niemodnych poglądów, no i oczywiście, solidnym wykształceniem, lepiej humanistycznym niż technicznym. Niech zdobywają instytuty, departamenty, kapituły, stowarzyszenia i fundacje. Niech się tam rozpychają, niech się szarogęszą, niech wprowadzają swoich ludzi, niech zabierają pieniądze trwonione dziś na absurd, niech robią czystki, bo jak podbój, to podbój. Czerwonym hipisom z 1968 po detoksie zajęło jakieś 20 lat, aby swoje dżinsowe katany zamienić na garnitury, a kilkaset milionów Europejczyków w konsumentów absurdu. Ile zajęłoby to chłopakom z polskiej, węgierskiej, słowackiej, rumuńskiej prawicy?
Ale żeby to nie była agitacja na odwyrtkę lub, aby być eleganckim - a rebours. To nie ma być 167. dramat o zamordowanym przez UB wyklętym lub losy kolejnej polskiej błogosławionej albo dokument filmowy o patriotyzmie „Żylety” ze stadionu Legii. To ma być sztuka przez duże S. I normalność – przez jeszcze większe N. Pytacie o przykłady takiej sztuki? O to niech się już zatroszczą pisarze, poeci, filmowcy, aktorzy i reżyserzy nowego nurtu. No i rzeźbiarze od, pożal się Boże, instalacji ze starego widelca, sznurka i kubka po jogurcie.